ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Adderley, Julian „Cannonball” ─ Somethin’ Else w serwisie ArtRock.pl

Adderley, Julian „Cannonball” — Somethin’ Else

 
wydawnictwo: Blue Note Records 1958
 
1. Autumn Leaves [11:00]
2. Love for Sale [7:05]
3. Somethin’ Else [8:14]
4. One for Daddy-O [8:25]
5. Dancing in the Dark [4:07]
 
Całkowity czas: 43:58
skład:
Cannonball Adderley – alto saxophone
Miles Davis – trumpet
Hank Jones – piano
Sam Jones – bass
Art Blakey - drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,1

Łącznie 3, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
28.09.2012
(Recenzent)

Adderley, Julian „Cannonball” — Somethin’ Else

O Cannonballu Adderleyu bynajmniej nie powinno się pamiętać wyłącznie jako o doskonałym muzyku współpracującym z Milesem Davisem, z którym był on nagrał między innymi tak wspaniałe płyty, jak pomnikowe dla jazzu modalnego, odjazdowe Milestones z 1958 i niezapomniane Kind of Blue z 1959 roku, istne arcydzieła, w których powstanie wniósł swój wkład i sam John Coltrane, artysta nie mniej boski od Wielkiego Milesa i jak Cannonball grający w jego sekstecie na saksofonie, tyle że nie altowym, lecz tenorowym. Adderley bowiem i pod własnym nazwiskiem ogłosił kilka pereł, zaś jedną z nich jest nagrany 9 marca ’58, tedy w zaledwie kilka dni po ukończeniu prac nad Milestones, longplay Somethin’ Else, powstały przy gościnnym udziale Davisa.

Zanim przejdzie się do prezentacji zawartości płyty, warto w kilku słowach naszkicować portret protagonisty niniejszego tekstu. Otóż zanim przybył w 1955 roku do Nowego Jorku, Julian Edwin Adderley, syn trębacza jazzowego i starszy brat uzdolnionego kornecisty Nata, był nauczycielem muzyki, prowadzącym zespół w Dillard High School w portowym mieście florydzkim Fort Lauderdale, tym samym, w którym lata później niejaki Brian Hugh Warner powołał do życia skandalizującą grupę Marilyn Manson. Przydomek, pod którym przeszedł ciepły a rubaszny Adderley do historii, zatem „Cannonball”, pierwotnie brzmiał „Cannibal”, a to przez wzgląd na to, że był wielkim obżartuchem. Nadać miał mu go jeszcze w rodzinnym Tampa niejaki Lonnie Hayes(1), perkusista pierwszego bandu, do którego Adderley wraz z bratem należał. Potem miano to przekształciło się właśnie w „Cannonball”, być może po pierwszym występie na scenie Juliana Edwina, kiedy to ktoś zamiast „Kanibalem” przypadkowo określił go „Kulą armatnią”, przezwisko w zasadzie, biorąc pod uwagę tuszę muzyka, ale i jego energetyczną grę, pasujące doń jak ulał.

Pomimo że na Florydzie był Adderley lokalną sławą, to w Nowym Jorku, do którego przyjechał w celu podjęcia studiów na New York University, nikt o nim nie słyszał. Natychmiast jednak zmieniło się to po tym, jak już pierwszego wieczoru po przybyciu do Wielkiego Jabłka, 19 czerwca 1955 roku, nieoczekiwanie wystąpił u boku kapeli kontrabasisty Oscara Pettiforda w popularnej Café Bohemia, wzbudzając swą przesyconą bluesem grą istną furorę: In town, it was an explosion. You heard nothing but the phrase, “There is a young fellow at the Bohemia who calls himself ‘Cannonball’ and who plays like Charlie Parker!” („W mieście zapanowało wielkie podniecenie. Jedyne, co się słyszało, to  stwierdzenie, że W Bohemii pojawił się młody koleś, który mówi o sobie samym ‘Cannonball’ i który gra jak Charlie Parker!”)(2). W owym czasie nowojorska scena jazzowa pogrążona była w żałobie po niedawnej śmierci nieziemskiego saksofonisty Charliego Parkera, nie dziw przeto, iż niespełna 27-letni Adderley z dnia na dzień stał się sensacją i okrzyknięty został następcą Birda. Nie bez racji, bowiem styl Cannonballa zdradzał silne inspiracje szałową grą Parkera, ale też Benny’ego Cartera oraz Louisa Jordana i Eddiego „Cleanheada” Vinsona, z którym zresztą w kilka lat później Adderley zarejestrował interesujący materiał (Cleanhead & Cannonball 1962). Mimo wszystko brzmienie jego saksofonu było już wtedy unikalne, a z czasem, również pod wpływem współpracy z największymi, w rodzaju Gila Evansa, Quincy’ego Jonesa, Davisa czy Coltrane’a, stało się naprawdę własne i oryginalne, przy tym silniej osadzone w tradycji, aniżeli wybiegające w przyszłość i mocno poszukujące, awangardowe. Po głośnym występie wydarzenia w życiu Adderleya (i towarzyszącego mu Nata) potoczyły się lawinowo – 21 czerwca oficjalnie wystąpił w Bohemii, w tydzień później wziął udział w nagraniach, które trafiły na sygnowany przez perkusistę Kenny’ego Clarka longplay Bohemia After Dark (1955), zaś już 14 lipca wszedł do studia jako lider. Uwieczniona podówczas muzyka wypełniła między innymi jego pierwszą płytę, Presenting Cannonball (1955). Pamiętny debiut w Bohemii odbył się w niedzielę, w poniedziałek zaś miał Julian Edwin wybrać się na wykłady na uniwersytecie. Ani tego dnia, ani nigdy później tego jednak nie uczynił. Zamiast tego założył z bratem kwintet i nie najszczęśliwiej związał się z wytwórnią Savoy, potem – należącą do Mercury EmArcy.

Oczywistością wydaje się fakt, iż niepomierny talent Adderleya nie uszedł uwagi tak bacznego a bystrego obserwatora sceny muzycznej, jak Miles Davis, zawsze starający się ściągać do swoich zespołów najlepszych z najlepszych, może za wyjątkiem tych, którzy w ten lub inny sposób mu podpadli, jak Wynton Marsalis, bądź których po prostu szczerze nie lubił, jak Ornette Coleman. Cannonballa jednak z miejsca obdarzył sympatią, gdyż – jak wyznawał po latach w swojej autobiografii – nie dość, że ten fenomenalnie grał na alcie, to jeszcze był bardzo miłym facetem i ujmującym rozmówcą, do tego - odpowiadał ówczesnej wizji muzycznej Davisa. Można przytoczyć tu słowa samego Milesa, we właściwy sobie, jakże dosadny sposób komplementującego talent saksofonisty: […] Cannonball just fucked me up the way he played the blues [ …]. Everybody knew right away that this big motherfucker was one of the best players around. […] I could almost hear him playing in my band the first time I heard him („… Cannonball najzwyczajniej rozjebał mnie tym, w jaki sposób grał bluesa... Wszyscy z miejsca wiedzieli, że ten wielki skurwiel to jeden z najlepszych zawodników na rynku... Już za pierwszym razem, kiedy go zobaczyłem, niemal słyszałem, jak gra w moim bandzie”)(3). Davis zwykle stawiał na swoim, jasne więc, że i w tym przypadku dopiął swego.

Adderley rozwiązał swą kapelę i przystał do Davisowego combo w październiku ’57 roku i współpracował z nim blisko dwa lata, gdyż do września ’59, kiedy to postanowił - ponownie z bratem - założyć drugi swój kwintet. Zanim to nastąpiło, nagrał z Davisem kilka wybitnych, a klasycznych obecnie płyt, poza wspomnianymi we wstępie także uroczą Porgy and Bess (1958). Wcześniej zarejestrował dla poleconej mu przez Davisa wytwórni Blue Note firmowany własnym nazwiskiem, także klasyczny już album Somethin’ Else, w czym wsparli go instrumentaliści pierwszego sortu: pianista Hank Jones, perkusista Art Blakey i kontrabasista Sam Jones, nade wszystko zaś – Miles Davis, biorący udział w przedsięwzięciu w ramach przysługi i po latach oceniający longplay ów jako very nice („bardzo przyjemny”)(4). W istocie, trudno z opinią tą byłoby nie zgodzić się.

Na opisywane wydawnictwo trafiło pięć kompozycji (na reedycjach pojawia się i szósta, skądinąd bardzo udana i zapewniająca diametralnie różne od pierwotnego ukoronowanie płyty, napisana przez Hanka Jonesa Bangoon, przez lata mylnie opisywana jako Alison’s Uncle). Jako że Adderley postrzegał, może nie od początku, ale potem już tak, Davisa jako swojego mentora, to dobór materiału, jaki trafił na Somethin’ Else, w dużej mierze pozostawił właśnie jemu, wyrażając tym samym szacunek i uznanie dla Trębacza, co czynił – nie bez wzajemności - także w wielu wywiadach, w których wychwalał zresztą i Johna Coltrane’a: I gained a lot of experience from Miles. He is one of the most tasteful people in the business. He chooses his notes carefully, everything is well thought out. I learned a lot about musical economy from him. You can't repeat yourself night after night when you're working with Miles Davis. Miles and John Coltrane are creating all the time, and the challenge is tremendous.(5) I think I learned more through listening and playing with John than any other musician I ever heard(6) („Przy Milesie zdobyłem wiele doświadczenia. To jedna z najbardziej wyrafinowanych osób w tym biznesie. Pieczołowicie dobiera każdą nutę, wszystko ma dobrze przemyślane. Nauczyłem się od niego dużo o muzycznej ekonomii. Pracując z Milesem Davisem, nie możesz co wieczór grać tego samego. Miles i John Coltrane tworzą bezustannie, więc wyzwanie jest ogromne”. „Sądzę, że słuchając Johna i grając z nim nauczyłem się odeń więcej, niż od jakiegokolwiek innego muzyka”). Istotną rolę w nadaniu albumowi ostatecznego kształtu odegrał również Alfred Lion, jeden z założycieli Blue Note, a w konkretnym przypadku – producent płyty.

Somethin’ Else rozpoczyna się zaiście wspaniale, mianowicie od przepięknego wykonania Autumn Leaves, napisanej w 1945 roku przez Josepha Kosmę kompozycji, oryginalnie ponuro zatytułowanej Les Feuilles mortes („Martwe liście”), która z czasem stała się standardem muzyki popularnej i jazzowej. Usłyszeć można tu śliczne, grające miarowo, dystyngowanie brzmiące pianino Hanka Jonesa, cudne poszarpywanie strun kontrabasu przez niespokrewnionego z nim Sama Jonesa, nader dyskretne uderzenia perkusji Arta Blakeya, ciepły i przepełniony czuciem, intymny a niepowtarzalny głos trąbki Davisa, trzymającego się tematu i poddającego go Adderleyowi, który swobodnie przekształca go w niesłychanie romantyczną opowieść, pozwalającą słuchaczowi zatopić się w samym sobie i  przenieść duszę i najskrytsze swe myśli w błękitną, niebosiężną dal, z której powraca pogrążony w eterycznej toni odbiorca na chwytające za serce wezwanie Genialnego Trębacza, na przemian wymieniającego nutowe uwagi z pianistą, który rozwija pełne powabu, do głębi poruszające opowiadanie. Znakomicie łączy się z Autumn Leaves, które w wykonaniu koncertowym usłyszeć można i na Davisowym Miles in Berlin (1965), improwizowane intro Hanka Jonesa do kolejnego standardu jazzowego zamieszczonego na longplayu, mianowicie do ogłoszonego pierwotnie w 1930 roku Love for Sale Cole’a Portera, utworu, który w odmiennej wersji znajduje się też na nagranym latem ’58 albumie 1958 Miles. Zaraz po fortepianowym wejściu krotochwilna ta piosenka ożywia się. Podobnie jak w pierwszym utworze, tak i w tym Davis trzyma swą przytłumienie a urokliwie dźwięczącą trąbkę w ryzach, szykując przedpole dla udanego popisu Adderleya, później dla Hanka Jonesa. Sercem Somethin’ Else jest ułożona przez Davisa wyborna kompozycja tytułowa, w której trąbka jego prowadzi pogodną konwersację z saksofonem Cannonballa. Nie brak tu to bardziej stonowanych, to znowuż odrobinę żywiołowszych improwizacji solowych każdego z nich, w dalszej części także pianisty. Równie wielką przyjemność sprawia słuchanie czwartej na płycie kompozycji, utrzymanej w spokojniejszym tempie One for Daddy-O, napisanej przez nie biorącego udziału w opisywanym projekcie Nata Adderleya na cześć pewnego wziętego podówczas disc jockeya rodem z Chicago, znanego jako Daddy-O Daylie. Jak i w pozostałych numerach, tak i w tym pierwsze skrzypce grają Cannonball, Davis i Hank Jones, którym w żadnym razie nie narzucająca się sekcja rytmiczna Jones-Blakey zapewnia solidną podbudowę. W zwieńczeniu tegoż numeru, już po wybrzmieniu muzyki, posłyszeć można głos Davisa, zapytującego Liona: „Is that what you wanted, Alfred?” („Czy tego sobie życzyłeś, Alfredzie?”). Oryginalnie płytę zamyka najkrótsze na niej, nastrojowe Dancing in the Dark Arthura Schwartza, okraszona lirykiem Howarda Dietza piosenka z 1931 roku, w danym przypadku – wypełniona czarującym, miłosnym wręcz tchnieniem altu Adderleya. Na wznowieniach, jak zostało to już napomknięte, znajduje się wesoły i lekki Bangoon, dodatkowo urozmaicony solówkami perkusyjnymi. Szkoda, że kawałek ten nie trafił już na pierwsze wydanie Somethin’ Else, aczkolwiek i bez niego płytę wypada uznać za wspaniałą, jedno z pomnikowych dokonań hard bopu.

Rekapitulując, nagrany przez Adderleya dla Blue Note album jest dziełem pierwszorzędnym, z jednej strony perfekcyjnie ułożonym i eleganckim, z drugiej natomiast ciepłym, jasnym i pogodnym, kipiącym swobodą i lekkością, pełnym polotu i artyzmu, można by nawet napisać, że rozkosznym. Nie ulega wątpliwości, że przemożny wpływ na jego kształt wywarł Miles Davis, chwilami zdający się nawet liderować i pociągać za wszystkie sznurki, pomimo to doskonale dopasowujący swą grę właśnie do radosnego a przesyconego bluesem stylu Adderleya, którego Trębacz tak cenił i szanował, jednego z niewielu muzyków, u których boku, będąc już u szczytu sławy, wystąpił nie jako lider, lecz jako sideman, co Cannonowi z pewnością ułatwiło dalszą karierę solową. Jakkolwiek by nie było, płytę sygnował nie Davis, lecz Cannonball, którego niewątpliwie gra z Davisem i Coltranem nader rozwinęła i uskrzydliła, przeistaczając go w rasowego saksofonistę, jednego z największych, jacy byli i jacy po wiek wieków będą. Świadectwem tego jest pełna słodyczy Somethin’ Else, jedna z piękniejszych i bardziej relaksujących płyt jazzowych wszystkich czasów. Ale nie tylko ona, bowiem katalog artysty nie dość, że jak Adderley obszerny, to i pełen znacznej wartości muzycznych klejnotów.

 

(1) Nie mylić z Louisem Hayesem, w latach 1959-1965 perkusistą kwintetu Adderleya.

(2) Por.: Jean Louis Ginibre, Les freres amis a la question, „Jazz Magazine” 1966, nr 131, ss. 197-209.

(3) M. Davis, Q. Troupe, Miles. The Autobiography, New York 1990, ss. 199-200. Tłumaczenie własne.

(4) Tamże, s. 220.

(5) Anonim, Now We’re Moving Back to Where We Belong, „Melody Maker” 1963, nr 38, s. 7.

(6) Bill Quinn, The Well Rounded “Ball”, „Downbeat” 1967, nr 34, ss. 17-19.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.