ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Beatles, The ─ Please Please Me w serwisie ArtRock.pl

Beatles, The — Please Please Me

 
wydawnictwo: Parlophone / EMI 1963
dystrybucja: EMI Music Poland
 
1. „I Saw Her Standing There” [2:55]
2. „Misery” [1:50]
3. „Anna (Go to Him)” [2:57]
4. „Chains” [2:26]
5. „Boys” [2:27]
6. „Ask Me Why” [2:27]
7. „Please Please Me” [2:03]
8. „Love Me Do” [2:22]
9. „P.S. I Love You” [2:05]
10. „Baby It’s You” [2:38]
11. „Do You Want to Know a Secret” [1:59]
12. „A Taste of Honey” [2:05]
13. „There’s a Place” [1:52]
14. „Twist and Shout” [2:33]
 
Całkowity czas: 32:45
skład:
George Harrison – vocals, lead guitar, acoustic guitar, hand claps / John Lennon – vocals, rhythm guitar, acoustic guitar, harmonica, hand claps / Paul McCartney – vocals, bass guitar, hand claps / Ringo Starr – drums, tambourine, maracas, hand claps, vocals / Additional musicians and production: George Martin – producer, mixer, additional arrangements, piano on "Misery", celesta on "Baby It's You" / Andy White – drums on "Love Me Do" and "P.S. I Love You"
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,2
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,4
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,5
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,20
Arcydzieło.
,12

Łącznie 50, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
07.09.2011
(Recenzent)

Beatles, The — Please Please Me

Gdy miałem 12 lat, pojechałem na wakacje do rodziny na wieś. Starszy o sześć lat, wręcz mitycznie już wtedy niezależny kuzyn (oczywiście nieobecny, bo jakżeby inaczej miało być w wakacje) pozwolił mi (teraz jednak myślę, że to jego rodzice narozrabiali, wiedząc, iż nie wróci przed wrześniem do domu) pomieszkać w swoim pokoju. A ten pokój – to było wówczas miejsce magiczne. Na ścianach widniały zdjęcia czterech chłopaków z długimi włosami, jakoś tak zawadiacko spoglądających ilekroć podnosiłem ku nim wzrok. W kącie stała gitara, na półce gramofon (napisałbym jaki ale po prostu nie pamiętam) i cały stos płyt, których oczywiście nie wolno mi było ruszać. No ale wiecie – czułem na sobie te buntownicze spojrzenia kolesi z fotosów, a że zakazane było w końcu na wyciągnięcie ręki... to sami rozumiecie.

Wytrzymałem 2 dni. Najpierw dobrałem się do takich małych barwnych i wyginających się kwadratowych (!) lub prostokątnych (!!) płyt (a były to pocztówki dźwiękowe, dziś właściwie rzecz zapomniana lub budząca wręcz śmiech ajfonowo – empetrójkowej młodzieży), a potem padło na większe krążki, takie czarne, skryte w kolorowych obwolutach. Co się z tym robi – specjalnie nie musiałem kombinować, bo jedna z tych płyt, z zatrzymaną w połowie odsłuchu igłą leżała na talerzu. Wystarczyło tylko włączyć…

Muszę zarazem wyjaśnić, że i owszem, w moim domu muzyki się słuchało, ale z ubolewaniem to przyznaję – właściwie wyłącznie z radia. A owo ustrojstwo było kiepskiej jakości, gubiło fale i najczęściej grało muzykę, która jakoś nie robiła na mnie wrażenia. Toteż uruchomienie kuzynowskiego gramofonu, albo jak się wtenczas mówiło adaptera było dla mnie niezłym wyzwaniem i zarazem… szokiem. Bo płyta leżąca na talerzu wspomnianego urządzenia po uruchomieniu zagrała najpierw wyciszenie piosenki (i o mały włos zacząłbym rozpaczać, że coś zepsułem) a potem … potem zaczął się ten UTWÓR. Od gitarowej zagrywki, przez pokrzykiwania wokalisty i odpowiadający mu chórek pozostałych muzyków przemknąłem wręcz z wypiekami na twarzy. Musiałem dać czadu, bo pamiętam, że ciocia wpadła do pokoju lekko zdenerwowana  dobiegającym hałasem. I nic dziwnego. Zachrypnięty John Lennon, bo to jego odpaliłem w swej ciekawości, wykrzyczał z gramofonowego głośniczka tekst Twist And Shout. I tak, z niewielką pomocą swoich przyjaciół odmienił moje życie.

Dziś minęło prawie pół wieku od debiutu Czwórki z Liverpoolu na scenie muzycznej. Dwóch z Nich już nie ma na tym łez padole, a pozostali chyba nie mają już takiego wpływu na rzeczywistość, jakim dysponowali przed laty. Wszystko się zmienia, czasy dziś są zupełnie inne i muzyka – też wydaje się być całkowicie odmienna od tego, co The Beatles przed laty sprokurowali w studiach Abbey Road. Dziś biografowie sięgają po płytę Please Please Me niejako z obowiązku, podnoszą, że powstała w skutek potrzeby chwili, w błyskawicznym tempie i za niewielkie pieniądze. Że wcześniejsze single zespołu sprzedawały się tak znakomicie, iż konieczne było zdyskontowanie sukcesu większym krążkiem. I dodają, że … piosenki zawarte na debiutanckim logplayu to zestawienie hitów (mniejszych lub większych) i wypełniaczy. Bo tak się wówczas nagrywało albumy. Utwory wpadające w ucho od razu szły do promocji singlowej, a … strony B singli zazwyczaj przydawały na wypełnienie albumu. A jak już brakowało materiału – sięgało się po covery.

To wszystko prawda. Debiut The Beatles dokładnie taki jest. Na ciut powyżej półgodzinny album składa się 14 utworów, prawie w połowie to autorskie kompozycje duetu – wówczas jeszcze nieformalnego Lennon / McCartney, a reszta to interpretacje popularnych mniej lub bardziej piosenek innych autorów. Wszystko zagrane z werwą, świeżo, radośnie i bez nadmiernego wygładzania w studio. Odrobina naturalnego brudu, osiągnięta za sprawą… przeziębienia wokalisty i brzmienie, wtenczas rewolucyjne i niepowtarzalne, tak bardzo odpowiadające oczekiwaniom i nastrojom ówczesnej młodzieży.

Co zaś się tyczy piosenek – smaczków w nich co niemiara. Rytmiczne I Saw Her Standing There, z tekstem McCartneya zmienionym lekką ręką przez Lennona (zamiast beauty queen pojawiło się obecne zdanie i nagle tekst:

She was just seventeen

You know what I mean…

nabrał niezwykłej wręcz dwuznaczności i seksualnego podtekstu. Cały Lennon, powiemy dziś, ale wówczas – w czasach zanim Jim Morrison rozebrał się na scenie, zanim The Who rozwalili swoje gitary i wzmacniacze, zanim Hendrix kopulował z gitarą i grał na niej zębami… zanim minęły całe dziesięciolecia, podczas których różni artyści mniejsi i więksi wywoływali różne ekscesy by popularyzować swoją muzykę – w tamtym okresie takie dwuznaczności były niezwykle obrazoburcze. Młodzież myślała sobie – no właśnie, a starsi… hehe, panowie też myśleli i mocno ich to frustrowało.

Debiutancki album The Beatles to owa młodzieńcza świeżość, otwarcie na świat, radość, bunt (ale delikatny) i właściwie hit na hicie. Please Please Me, piosenka Lennona inspirowana ponoć utworem Only The Lonely  Roya Orbisona to pierwszy numer jeden na listach przebojów w Wielkiej Brytanii. Do You Want To Know A Secret stało się numerem jeden dwukrotnie. Raz za sprawą Billy J. Kramera, a potem – w autorskim wykonaniu Beatlesów. Love Me Do – zapowiedź nadchodzących przemian pod koniec lat sześćdziesiątych – owego lata miłości (słowo love pojawia się w tekście kilkadziesiąt razy): kolejny numer 1.

A covery? Pięknie zaśpiewana przez Lennona Anna (Go to him), kompozycja Arthura Aleksandra, inspirującego w równym stopniu Beatlesów co Stonesów. Kolejny cover Baby It’s You to … kompozycja Burta Bacharacha, ale tak zbitlesowany, że właściwie tylko znawcy przedmiotu mogą się domyślać, iż nie jest to autorska piosenka napisana przez duet Lennon / McCartney. A Taste of Honey – cover grywany przez Beatlesów jeszcze w czasach hamburskich na tyle zapadł w repertuar zespołu, że po latach, McCartney pisząc Your Mother Should Know na potrzeby Magical Mistery Tour skorzystał z gotowej linii melodycznej, ciut ją tylko modyfikując. No i na koniec – bo nie zamierzam tu przywoływać każdego utworu z osobna – znakomite, olśniewające (mnie przed laty) i fascynujące Twist And Shout. Zaśpiewane przez Lennona zdartym po całodziennej sesji nagraniowej głosem, z luzacką grą sekcji rytmicznej (posłuchajcie wręcz jazzowej, improwizowanej perkusji Ringa) i gitarami brzmiącymi jakby muzycy byli na haju. Całość spina zdarty głos wokalisty i … oto mamy ikonę rock’n’rolla. Absolutny killer.

Niecałe trzydzieści trzy minuty. Czternaście piosenek. Album, który odmienił historię świata. Dziś, gdy znamy wszelkie przyczyny i skutki beatlemanii, gdy z lepszym lub gorszym skutkiem opisano prawie każdą chwilę z życia członków Zespołu możemy sobie tylko próbować wyobrazić, jak wyglądałaby rzeczywistość bez Lennona /McCartneya / Harrisona / Starra. Pewnie znalazłby się ktoś inny, kogo stawiać byłoby można na piedestale. Bo świat się wówczas zmieniał i niemożliwe, aby nikt nie zrobił tego, co rozpoczęli Beatlesi. Nie rozważam jednak żadnej alternatywnej rzeczywistości – stanowczo odpowiada mi bowiem ta, którą znam.

Please Please Me to dla każdego fana muzyki rockowej – JAZDA OBOWIĄZKOWA. Bezwzględnie w nowej, odczyszczonej wersji remaster z 2009 roku.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.