Motto: Jak powiada mądrość ludowa, na świecie są rzeczy na wagę złota. To prawda. Anthems to the Welkin at Dusk niewątpliwie jest właśnie jedną z nich.
Założony w 1991 roku w Notodden w Norwegii zespół Emperor nie miał długiego żywota, swą działalność zakończył bowiem już po dekadzie, w pierwszym roku trzeciego tysiąclecia naszej ery*. W tym czasie zespół stworzył swą burzliwą historię, znaczoną nie tylko pokaźną liczbą świetnych, często legendarnych już minialbumów oraz czterema doskonałymi longplayami, ale też naznaczoną krwią i pożogą, niechlubnymi ekscesami, owszem, niejako wpisującymi się w poczynania ówczesnej norweskiej sceny blackmetalowej i bez wątpienia przydającymi grupie mroczną aurę, zarazem jednak zasługującymi na zdecydowane potępienie.
Oto po wydaniu w 1994 roku pierwszorzędnego debiutanckiego krążka, In the Nightside Eclipse, trzech z czterech członków bandu trafiło do więzienia: gitarzysta Tomas ‘Samoth’ Haugen na 16 miesięcy za współudział w podpaleniu drewnianego, zabytkowego kościoła w gminie Vindafjord, basista Terje Vik Schei, występujący pod pseudonimem ‘Tchort’, za włamanie, napaść fizyczną i profanację, a perkusista Bård ‘Faust’ Eithun na 14 lat, z których przesiedział ponad 9, za zamordowanie w Lillehammer jeszcze w 1992 roku napastującego go mężczyzny**. Można byłoby więc spodziewać się, że Emperor, z jednym członkiem grupy pozostającym na wolności, nic, przynajmniej w najbliższym czasie, już nie nagra. Tak się jednak nie stało właśnie za sprawą tego jedynego „niewinnego”, nie zamieszanego w żadne afery Vegarda Sverrego Tveitana, skrywającego się pod pseudonimem artystycznym ‘Ihsahn’. On, wokalista, gitarzysta i klawiszowiec, właściwy lider zespołu i wraz z Samothem główny kompozytor jego twórczości, początkowo samotnie zaczął komponować nowy materiał. Wspomógł go w tym po pewnym czasie warunkowo zwolniony z więzienia Tomas Haugen. Po dokooptowaniu do grupy nowej sekcji rytmicznej w osobach basisty Jonasa Alvera i bębniarza Tryma Torsona, pewnie stojący już na nogach Emperor nagrał w ostatnich miesiącach 1996 roku swój drugi album studyjny, zaprezentowany światu w połowie następnego roku.
Poza mianem zespołu już sama nazwa tego dzieła informuje słuchacza, z czym będzie mieć on do czynienia. Tytuł Anthems to the Welkin at Dusk, czyli - w wolnym tłumaczeniu - „Hymny do nieboskłonu o zmroku”, wskazuje jasno, że chodzi o symfoniczny black metal, czyli gatunek muzyczny eksploatujący nie tylko blast beats, tremola i growling, lecz również elementy orkiestralne i czyste, na poły operowe wokale, nadto częstokroć eksplorujący obszary niejako dla tradycyjnego death i black metalu zakazane, takie jak chociażby niewyczerpane (miejmy nadzieję!) pola progresywnej wyobraźni muzycznej. Nadmienić ponadto trzeba, że Emperor, zapewne za przykładem takich pionierów i tuzów ekstremalnego grania, jak Celtic Frost i Bathory***, a także dzięki własnej niepowszedniej innowacyjności i eklektycznym eksperymentom, w swoim czasie bodaj jak żaden inny zespół tej sceny poszerzał granice gatunku, czerpiąc obficie również z norweskiego folku i muzyki klasycznej.
Anthems to the Welkin at Dusk jest – jak napisał w swojej recenzji Steve Huey z serwisu Allmusic – „wspaniale wykoncypowanym i wykonanym dziełem, które w pełni realizuje ambicje Emperora i pokładane w grupie nadzieje”. Album otwiera niezwykle nastrojowy utwór Alsvartr (The Oath), wywołujący – jak cała ta niesamowita płyta – moc różnorakich wizji. Rozpoczyna się on od łagodnych dźwięków gitary, której po chwili zaczyna towarzyszyć wprowadzający tajemniczą atmosferę syntezator, pojawia się także pohukiwanie sowy. Ma się wrażenie, jakby stało się pod z wolna ciemniejącym krwawą barwą zachodzącego słońca niebem, kiedy to ogarnia człowieka dziwne uczucie bliżej nieokreślonego niepokoju. Pozornie spokojna atmosfera pierwszych 40 sekund przemienia się nagle i niespodziewanie, choć prawie niezauważalnie, w coś bardziej słuchacza nękającego i złowieszczego, jakby przepływające dookoła chmury nagle gęstniały, jakby firmament zanosił się jakąś jeszcze daleką, lecz już wyczuwalną burzową nutą. Około pierwszej minuty grobowy głos, zrazu sam jakby z trudem i trwogą z gardzieli dobyty, zaczyna recytować modlitwę do Ducha Nocy, prosząc go o przybycie i opiekę, zaklinając skandynawskie góry, lasy, żywioły, by uczciły składaną przysięgę, zapamiętując, szepcząc i roznosząc ją aż po najdalsze krańce wszystkich światów. Potem włączają się w to przedziwne misterium, prowadzone stale przez tego plugawego kapłana czy hierofanta, złowieszcze głosy – i tak wspólnymi siły, pod ściemniałym niebem, w coraz to cięższej atmosferze, umiejętnie zagęszczanej brzmieniem gitary i mrocznych klawiszy, usiłują zakląć, pobudzić do działania pogrążoną we śnie Bestię. A ta, nareszcie rozbudzona, przeciągle i niechętnie powstaje i rusza, stąpa podług miarowego rytmu perkusji, niespiesznie odmierzającej jej zwaliste kroki. I oto nareszcie dochodzi do zespolenia, do pełni, z chwilą, gdy Duch Nocy wstępuje czy opętuje Mistrza Ceremonii, co ten wyraża chrapliwie wykrzyczanymi słowy:
O’Nightspirit
I am one with thee
I am the eternal power
I am the Emperor
Po tym zakrzyknięciu pojawia się majestatyczna muzyka, znakomicie łącząca metalowy ciężar gitar i perkusji z orkiestrowym rozmachem i operową pompą. To już ostatnie chwile przed bitwą, w czasie których muzycy-wojownicy maksymalnie napinają struny gitar i skórę bębnów, zagrzewając się do walki podniosłym chóralnym śpiewem:
Winds and storms, embrace us now
Lay waste the light of day
Open gates to darker lands
We spread our wings and fly away.
Błyskawiczne uderzenie werbli i nowonarodzony Imperator rusza do boju, na podbój świata. Tak zaczyna się utwór drugi, Ye Entrancemperium, w którym cesarska horda – Ihsahn, Samoth, Alver i Trym – dosłownie masakruje słuchacza niebywałą intensywnością dźwięków. Zaiste, niczym Czterej Jeźdźcy Apokalipsy, Zabór, Mord, Głód i Śmierć, dosiadający rumaków barwy białej, czerwonej, wronej i płowej, bezczeszczą oni całą przestrzeń, do której docierają dźwięki ich straszliwej, porażającej muzyki. Przy tym występująca tak w tym utworze, jak i na całej płycie różnorodność motywów, moc niesamowitych melodii i rytmów, ciągłych zmian temp, na przemian dzikich wrzasków i operowych wokali, przydających poszczególnym utworom jakże pożądanego dramatyzmu, wywierają wrażenie piorunujące, w zupełności przykuwają całym tym złożonym bogactwem cesarskiego uniwersum dźwięków uwagę oniemiałego słuchacza, niczym śmiercionośne oczy węża przygwożdżają do ziemi osłupiałego z przerażenia ptaka. Najwspanialsze jest właśnie to, iż podobnie jak w otwierającym całość Alsvartr ten heretycki kapłan symbiotycznie pojednał się z Duchem Nocy, tak na całym krążku ta brutalność i agresywność, ta iście szatańska pasja zostały znakomicie zlane w jedno z progresywnym mieszaniem i przeplataniem motywów i wątków, z epickim rozmachem, czystymi a operowymi, często chóralnymi zaśpiewami, z doskonale grającymi na emocjach słuchacza orkiestrowymi wstawkami. Tak jest chociażby w utworze trzecim, Thus Spake the Nightspirit, początkowo przerażającym swą apokaliptyczną atmosferą, zwieńczonym podniosłym śpiewem, oraz w okrutnie intensywnie rozpoczętym i zakończonym Ensorcelled by Khaos, w którym po 80 sekundach następuje zaskakujące, a przy tym jakże powalające nieprawdopodobne przejście, od którego aż ciarki przechodzą po plecach. Tak, w hymnie tym mistrzowsko udało się Ihsahnowi i Samothowi połączyć metalowe bestialstwo z tęsknym pianinem i chórkami, osiągając idealne współbrzmienie agresji i łagodności. I w kolejnych utworach, The Loss and Curse of Reverence, The Acclamation of Bonds, With Strength I Burn, Jego Imperatorska Mość nie spuszcza z tonu, niosąc na skrzydłach Nocy swe mistyczne posłanie z nieustającą a niekłamaną żarliwością, z opętańczym szałem i stuprocentowym przekonaniem o słuszności tej swojej apokalipsy czy anty-ewangelii, to opadając na ziemię i siejąc swą muzyką przestrach i czyniąc rzeź, to znów wzlatując w bardziej eteryczne, operowe i wzniosłe sfery. Całość zamyka The Wanderer, niespełna trzyminutowa instrumentalna kompozycja, trochę może nazbyt pompatyczna i tragizująca, lecz w sumie dobrze podsumowująca Anthems to the Welkin at Dusk.
Słuchając tej płyty, aż chciałoby się być człowiekiem wierzącym, aby móc, tak chociażby na moment, buntowniczo przeskoczyć na ciemną stronę mocy i krzyknąć Lucyferowi „Ave Satana”. Niestety, ateizm wyklucza możność dostąpienia podobnych wrażeń, a co dopiero partycypację w pozaziemskich światach, do których – choć mających całkiem odmienną, niemetafizyczną postać - przenieść się będzie można dopiero wkrótce i to nie za sprawą religii, lecz jej głównej adwersarki, czyli nauki.
Powrócę teraz do początkowego zdania, wiążącego Anthems to the Welkin at Dusk ze złotem, kruszcem o wartości niezbywalnej dla człowieka już od tysiącleci, a przy tym często wykorzystywanym w literaturze i sztuce symbolem ziemskich dóbr i uciech, którymi czart kusi wiecznie ułomnego w swej niezłomności człowieka. Otóż im złoto jest czystsze, tym jest bardziej cenione, stąd próbę najczystszego złota oznacza się poprzez następującą po sobie w nieskończoność cyfrę 9, czego skutkiem jest wyrażana w procentach liczba 99,99... czy też 999,9… Odnosząc z kolei tę wartość do Anthems to the Welkin at Dusk, można stwierdzić bez cienia wahania, iż jest to – pomimo wielu zaskakujących jak na czarny metal rozwiązań, rozwiązań, co należy podkreślić, zachwycających – czyściuteńki album symfoniczno blackmetalowy, taki na 99,9% właśnie, jego wartość zatem - przynajmniej dla wielbicieli gatunku – jest ogromna. Na 99,9? Ulegając magii liczb, obróćmy te dziewiątki główkami na dół, a wyjdzie nam ta idealnie symbolizująca cały gatunek liczba, to jednych przerażające, a drugich fascynujące sześćset sześćdziesiąt sześć****. Bo tak jak my możemy wywrócić sobie do góry nogami te dziewiątki, tak i Emperor mógł wywrócić – i wywracał każdą kolejną płytą - do góry nogami całą scenę blackmetalową końca XX i początku XXI wieku.
Drugi album studyjny Emperora to dla każdego blackmetalowca bez wątpienia arcydzieło, co dziwić nie może, gdyż to jedna z najprzedniejszych manifestacji całego gatunku. Dla mnie, bynajmniej nie blackmetalowca, to dzieło absolutnie wspaniałe i w niemal najwyższym stopniu porywające. To zło wcielone, czy raczej – umuzycznione.
Jako człek niewierzący, nie uznający ani Pana na Wysokościach, ani Księcia Ciemności, zakrzyknę zatem na koniec z pełnym przekonaniem nie „Hail Satan!”, ani w tym przypadku tym bardziej nie „Alleluja!”, lecz – co powyższymi słowy wystarczająco uzasadnione – „Hail Emperor!”.
* Czyli w roku 2001. Wbrew popularnym a błędnym twierdzeniom, kolejna dekada, stulecie i tysiąclecie rozpoczyna się nie – że tak to określę - w punkcie „zero”, lecz w roku kolejnym, dla przykładu odpowiednio 81, 901, 1001.
** Faust w jednym z późniejszych wywiadów wyznał, że sam nigdy nie był ani satanistą, ani faszystą, o co go oskarżano w mediach, a morderstwo popełnił pod wpływem nagłego impulsu, który nie miał jakiegokolwiek związku z tym, że sam był blackmetalowcem.
*** Tu wspomnieć można, że duszą projektu Bathory był nieżyjący już Quorthon, guru metalowej ekstremy, jej „ojciec chrzestny” (takie określenie znaleźć można m.in. w książeczce do "Nightmares Made Flesh" deathmetalowego szwedzkiego Bloodbath, gdzie jest napisane: „Bloodbath would like to dedicate this album to Quorthon of Bathory – The Godfather of Death/Black Metal”). Quorthon uznawany jest także za twórcę gatunku Viking Metal – zainteresowanym polecam niesłusznie przez wielu wyklinaną płytę Bathory "Twilight of the Gods" z 1991 roku (szczególnie epicki utwór tytułowy i po prawdzie wielce piękny "Under the Runes").
**** Od pewnego czasu wiadomą jest już rzeczą, że liczba Szatana to nie 666, ale 616, dla wzmocnienia przekazu niniejszego tekstu celowo posługuję się jednak starą nomenklaturą.