Ha, rozpierducha na całego, tego nikt chyba się nie spodziewał. Nie od dziś wiadomo, że nasi krajanie jak mało który naród umieją czynić rozpieprzający, okrutny, religijny Black Metal, ale to co zrobiła pomorska, jednoosobowa horda Volhmroth musiało podwójnie uradować wszystkie demony. Jasna cholera, ten zespół nie bierze jeńców! Khringhsinn nonstop sunie blasty dla Szatana w tempie, przy którym zsikać się powinni wszelcy gej-metalowi wirtuozi pokroju Dragonforce, albo ulizani chłopcy z Dream Theater, co to niby umieją szybko grać. Ascetycznie, ostro, bez zbędnych melodyjek, do przodu! Opętany czarną złością, miażdży wszystko na swojej drodze, pijąc krew ofiar i oddając cześć Lucyferowi. Ofiar tych będzie wiele, bo kto, na jądra Beliala, może przeżyć taki najazd? Tylko nieustraszeni, prawdziwi słuchacze prawdziwej muzyki, dzierżący ją czule w swoich mrocznych, przepitych i przepalonych sercach. To nie jest pitu-pitu dla kinder metalowców, to jest prawdziwy Black'n'roll, zgodny z istotą tej profesji. Tak, przy takich płytach nie ma wątpliwości, czyim dziełem jest rock i metal, a wszelcy odszczepieńcy zasługują co najwyżej na szafot. Żałośni uśmiechnięci lub zadumani pseudointelektualiści, którzy próbowali robić dwudziestominutowe, rockowe suity po prostu nie zrozumieli o co chodzi w gitarowym graniu. Wielka sztuka? Tak, ale nie sztuka pompatycznych, progresyfnych tasiemców, a sztuka manifestu. Ot co – m a n i f e s t! Takim manifestem jest właśnie siedmiocalowa epka Volhmroth. Bezkompromisowym buntem przeciwko światu opanowanemu przez watykańską hydrę i miałkiej, niewolniczej postawie społeczeństwa. Kiedy w 1993 roku, 16 lipca, Khringhsinn własną krwią podpisywał 66 limitowanych kaset pierwszego dema swojego projektu, wiedział, do czego służy rock. Skrzeczał rozdzierające (ale i pełne wystudiowanej w pradawnych księgach wiedzy) modły łamaną angielszczyzną:
Oh my lord, oh mighty Satan, I'm worshipping you, please come!
Blood of christian dogs must be drunk before the clock of Daath will say bim-bam!
I pray you'll rule seventy-seven times longer than Chinese dynasty Ming!
My Black Bloody Lord I'll kiss Your evil feet in the court of the Crimson Kiiiiing!
Teraz, na najdłuższym jak do tej pory, jedenastominutowym (666 sekund!) czarnym krążku władca undergroundu powraca do tego krwiożerczego motywu. Przekracza kolejne granice profanacji i chaosu. Jedenaście minut – jeden utwór. Ale nieskomplikowany, hałaśliwy, prosty, pierwotny, muzycznie jednolity. Kpina i brutalna odpowiedź Khringhsinna na rozdmuchane, nudne, cukierkowe artrockowe kawałki. Gitarowo-basowa młócka nie ustaje, wspomniane blasty nie dają spokoju nawet wytrawnym blackmetalowym wyjadaczom. Tekst – bluźnierczy miszmasz angielskiego, łaciny i starożytnego języka hoshi – to wojownicza rozprawa ze wszystkim, co nie daje autorowi spać. Altruizmem, słabością, religią i zdrajcami, którzy nie pojmują ducha Norsk Arysk i sieją zamęt w głowach dzieciaków wmawiając, że Dimmu Borgir to black metal, Marillion – rock, a Black Sabbath byli katolikami. Bzdura! I to wszystko słychać w Antychryście. Cuchnie zarówno klasykami polskiej sceny, Behemothem z czasów Lasów Pomorza, jak i starym, złym Mayhem, czy Darkthrone. A nawet szlamowymi riffami Hellhammer. Khringhsinn nie patrzy do tyłu, nie zatrzymuje się. Czasem zdarza mu się wtrącić necronoise'ową, czy darkambientową plamę, jednak służy to tylko pogłębieniu depresji i rezygnacji słuchacza. Lub – w wypadku jednostek wybitnych, jednostek przygotowanych – pogłębieniu złości. Kpi sobie z nudziarzy i mięczaków, stagnacji i regresywności przeciwstawia zniszczenie. I to jest muzyka zaprawdę nowatorska – bo z takim poziomem szału nikt jeszcze nie miał do czynienia. Polecam wszystkim - nieodpowiednie osoby odsieją się same. A demoniczny demiurg Khringhsinn odda mocz na ich nagrobki.