Taka scenka. Tym razem wymyślona. Nie przeze mnie. Tylko niejakiego Gałczyńskiego. Poetę zresztą. Ci, co przeczytali więcej niż pięć książek, powinni go znać. Cytuję z pamięci – więc może nie być dokładnie:
Teatrzyk Zielona Gęś ma zaszczyt przedstawić:
HAMLET wchodzi na scenę
(trąby)
HAMLET chce coś powiedzieć
(trąby)
HAMLET znowu chce coś powiedzieć
(trąby)
HAMLET mówi:
- W takich warunkach pracować nie będę
(trąby)
HAMLET schodzi ze sceny
(trąby)
Tą scenką skomentował Tomasz Beksiński jakieś 20 lat temu najnowszą wówczas płytę Petera Gabriela „So”. Jak można było się domyślić, nie był jej szczególnym entuzjastą. A wtedy w polskich mediach panował Jedyny, Słuszny Pogląd Dotyczący Nowej Płyty Petera Gabriela. Że Arcydzieło, ach, ech, och, cud, miód i orzeszki. A w ogóle to na kolana. Tomek ośmielił się być nieco odmiennego zdania – Zaraz, zaraz, Piotr G. wydał kilka lat wcześniej niesamowitą „Czwórkę\". Czy łaskawi Panowie redaktorzy o tym zapomnieli, czy może jej nie znają? Jeżeli nie – wypadałoby poznać. Bo przy „Czwórce” „So” nie świeci już tak jasno.
Co się potem działo, matko pojedyncza. Odsądzanie od czci i wiary – że „godzi i narusza”. Parę osób zapałało świeckim oburzeniem (to było jeszcze za komuny, na antenie państwowego radia święte oburzenie by nie przeszło). Jeden z redaktorów Dwójki tak się zapienił, że się w bluzgach prawie poplątał :). Mimo wszystko redaktor Beksiński zachował stoicki spokój i powiedział – Puszczę Wam niedługo „Czwórkę”, to sobie porównacie. I tak zrobił. Jakiś czas później w Wieczorze Płytowym pojawił ten album.
Ja się dałem przekonać. W porównaniu z „Czwórką”, „So” to płyta łatwa, lekka i przyjemna. Nie ma tego ciężaru gatunkowego, brak jej klimatu i magii poprzedniej płyty. Utwory z „Czwórki” mają zdecydowanie większy ładunek emocjonalny. „The Rhythm of The Heat”, „San Jacinto”, „Lay Your Hands on Me” mają swoją dramaturgię. Przy nich „Red Rain”, „Here That Voice Again”, albo nawet „In Your Eyes” ( w sumie bardzo dobre utwory) wypadają nieco bladawo, a „Big Time”, lub „Sledgehammer” brakuje sporo energii w stosunku do pędzącego rytmami „Kiss of Life” albo zupełnie wariackiego „Shock The Monkey”.
Dobrze, a teraz wypadałoby na „So” popatrzeć z nieco inaczej. W stosunku do „Czwórki” nie jest to krok ani w tył, ani w przód. Raczej w bok. Coś innego. Tak to zostało zaplanowane i tak wyszło. Warto zwrócić uwagę na pewne szczegóły – „So” to pierwsza płyta Gabriela, która ma tytuł. „Jedynka” czy „Czwórka” to nie są oficjalne tytuły. One nie miały tytułów, sygnowane były tylko Peter Gabriel, a numerki nadała im publiczność i prasa branżowa, żeby nie było zamieszania w temacie. Inna sprawa to fotografia na okładce. Dopiero na „So” wizerunku Gabriela nie poddano zabiegom „oszpecania”.
Dlatego miała być to zupełnie inna, zupełnie nowa płyta. Cztery pierwsze płyty było to szukanie swojego miejsca na muzycznej ziemi. Przez cztery płyty krystalizował się własny styl Gabriela. Na czwartej został już ostatecznie dopracowany. Ten okres podsumowuje doskonały koncertowy album „Plays Live”. A potem, kiedy wszystko już do siebie pasowało, Gabriel wykonał skok na kasę. „So” jest skokiem na kasę – nie da się ukryć. Tylko skok na kasę można robić „na chama”, a można z klasą. Nie ma w tym momencie sensu wspominać jaka drogę wybrał. Bez większych strat artystycznych, udało mu się nagrać płytę, którą podbił świat. Wcześniej był wykonawcą dosyć popularnym, ale dość trudnym w odbiorze i elitarnym. Dzięki „So” stał się supergwiazdą ze szczytów list przebojów i z pierwszych stron prasy muzycznej.
Po pierwsze produkcja – odpowiadali za to sam Gabriel i prawdziwy mag konsolety, uczeń Briana Eno – Daniel Lanois. Tak pięknie wyprodukowanej płyty ze świecą szukać. Warto zauważyć, że ta płyta została nagrana i zmiksowana analogowo, czyli przy użyciu zwykłej taśmy magnetofonowej. Jak na dzisiejsze czasy – omalże garaż. Ale efekt jest taki, ze nawet po 20 latach bije na głowę olbrzymią większość współczesnych produkcji. To brzmienie instrumentów – pełne , soczyste, ciepłe. Ich ustawienie obok siebie, dobór pogłosów, wspaniała przestrzeń, nowatorstwo rozwiązań rytmicznych, które wywodzą się co prawda z „Czwórki” i trochę z „Trójki”, ale na „So” jeszcze je udoskonalono.
W kategorii „ambitny pop-rock” ta płyta konkurencji wówczas nie miała praktycznie żadnej. Jedynie dwie pierwsze płyty solowe Stinga były na podobnym poziomie. Kate Bush i jej „Hounds” of Love”, a także Ferry ze swoim „Boys & Girls”, mimo całej mojej wielkiej sympatii dla tych wykonawców, to jednak dzieła z nieco niższej półki. Gabrielowi pod wieloma względowi wyszła płyta doskonała. Muzycznie... uczciwie mówiąc, też bez słabych punktów. „Big Time" i „Sledgehammer” – nigdy mi się zbytnio nie podobały, oprócz doskonałych teledysków. Chyba dlatego, że w tamtych czasach nie znosiłem sekcji dętych. Kojarzyły mi się z takim plastikowym soulem z amerykańskich list przebojów, którego nie cierpiałem. Ale biały Gabriel potrafił zrobić bujający, porządny czarny numer. To trzeba docenić. „Big Time” przeszkadza mi z jeszcze z innego powodu. Jest po „Mercy Street” , najpiękniejszej piosence, jaką kiedykolwiek Gabriel skomponował i rozpieprza dokumentnie nastrój, który właśnie zaczynał się tworzyć. „Don’t Give up” to też bardzo ładna piosenka, ale zarżnięta na amen przez stacje radiowe. Jeśli ktoś w ogóle nie zna Petera Gabriela, to ten utwór na pewno zna. A zresztą, zarżnięta – nie zarżnięta, bardzo ładna i już. Do tego Kate Bush gościnnie... Ech...Płyta ma dwa zakończenia – w wersji analogowej jest to niesamowity „We Do What We Told”, króciutka perełka, po „Mercy Street” najlepszy utwór na płycie, a wersja kompaktowa zawiera dodatkowo przeróbkę utworu z płyty „Mister Heartbreak” Laurie Anderson „This Is The Picture (Excellent Birds)”.
Teraz to już pewnie mało kto to pamięta. Wszyscy przyzwyczajeni są do wersji kompaktowej z dziewięcioma utworami.
„So” to pierwsza z cyklu trzech „regularnych” płyt, jakie Gabriel nagrał w ciągu szesnastu lat. Potem było po sześciu latach „Us”, a po kolejnych dziesięciu (!) „Up” – moja ulubiona z tej trójki. Słychać, że Gabriel konsekwentnie podąża swoją ścieżką, którą sobie wyznaczył na początku lat osiemdziesiątych. Nawet jeżeli już przestał być odkrywcą nowych muzycznych lądów, to dalej pozostał twórcą o wielkim talencie, pracowitości, otwartym na wszystko, co się wokół niego w muzyce dzieje.