Były wokalista Genesis nie zwalnia koncertowego tempa. Występuje naprawdę często, także i w naszym kraju, czasami w miejscach mniej, lub bardziej zaskakujących…
Tym razem artysta pojawił się na 9. urodzinach łódzkiej Manufaktury. Z pełnym, siedmioosobowym, rockowym składem, lekko odświeżonym ostatnio. Trudno oczywiście mówić przy okazji takich występów o prawdziwie rockowym święcie, wszak impreza była niebiletowana i miała komercyjny charakter. Wokół sceny panował zatem bardziej piknikowy nastrój, a wzmacniały go sympatyczna, słoneczna pogoda i dziesiątki gości tego centrum handlowego przemieszczających się z jednej knajpki do drugiej, bądź z jednego handlowego sektora do drugiego. I być może dlatego pierwsza część koncertu nie robiła jakiegoś wyjątkowego wrażenia a muzycy wydawali się lekko rozleniwieni i średnio zaangażowani w całe wydarzenie. Jednak wraz z zapadającymi coraz większymi ciemnościami (koncert rozpoczął się kilka chwil przed 20) i przybywaniem kolejnych słuchaczy, robiło się coraz ciekawiej i bardziej energetycznie.
Charakter imprezy „zmusił” niejako Wilsona do zaprezentowania w dużej mierze nieautorskiego materiału. Z dwudziestu zagranych tego wieczoru kompozycji ponad połowę stanowiły numery Genesis (Congo, Land Of Confusion, Mama, Follow You, Follow Me, That’s All, Calling All Station), Phila Collinsa (Another Day In Paradise, In the Air Tonight), Petera Gabriela (Salsbury Hill), czy wreszcie niezapisane w setliście Pinkfloydowe Wish You Were Here i kończące koncert Dylanowskie Knockin' on Heaven's Door. Reakcje zebranych potwierdzały trafność takiego doboru. Gorące brawa zbierały Genesisowe hity, czy Collinsowskie balladowe przeboje.
Mnie największą radość sprawiały jednak jego piosenki. Zagrane prawie na początku Wait For Better Days, przebojowe American Beauty, piękne Take it Slow i Another Day, transowe i mroczne Stiltskinowe She oraz obowiązkowe, mocno rockowe Inside. Kapitalnie zabrzmiał też pochodzący z jego Genesisowych czasów Calling All Station. Przy tym numerze po prostu zawsze mam ciarki… Muzycy zagospodarowali scenę przez nieco ponad półtorej godziny, jednak tuż po występie Wilson bardzo długo i cierpliwie podpisywał fanom płyty i ustawiał się do wspólnych zdjęć.
Przed Wilsonem koncert dał brytyjski Red Box, gwiazda lat osiemdziesiątych, która po reaktywacji w 2010 roku bardzo upodobała sobie Polskę. Nie spieszyłem się na ich występ, jednak zdążyłem usłyszeć zagrane na sam koniec Chenko i cover The Mamas & the Papas California Dreamin'.