Atmosferę muzycznego święta unosiła się nad miastem już kilka godzin przed rozpoczęciem koncertu. Na Piotrkowskiej co chwilę można było dostrzec kogoś w koszulce ze skorpionem, a na godzinę przed startem niewiele pozostało pustych miejsc na arenie. Do Łodzi tego dnia zjechali się „wszyscy” fani rocka – emerytowane małżeństwa, motocykliści, rodziny, najmłodsi, ale najczęściej zauważyć można było ojców z synami, którzy udowadniali, że hard rock to muzyka łącząca pokolenia.
Tegoroczny koncert Scorpionsów był moim piątym spotkaniem z ich muzyką na żywo, ale tak dobrze nie było jeszcze nigdy. Niezwykła oprawa wizualna (trzy gigantyczne ekrany), doskonała forma muzyczna i wokalna złożyły się na niezwykły występ. Całe show rozpoczęło się niewiele po 20:30, gdy na telebimach pojawiły się pierwsze wizualizacje, a chwilę później z głośników popłynęły dźwięki „Going Out with a Bang”. Pierwsze kilkanaście minut koncertu było dobrym przywitaniem muzyków z fanami, a czepiać można się jedynie setlisty – ani openerowy numer z nowej płyty, ani kolejne klasyki („Make It Real” i bujający „Is There Anybody Out There?”) nie są numerami porywającymi. Na szczęście już zagrany jako czwarty soczysty „The Zoo” i wjeżdżający chwilę później gitarowy „Coast to Coast” nie pozostawiały wątpliwości, że tego dnia będzie co najmniej bardzo dobrze. Ściana dźwięku i potężne riffy wgniatały w ziemię, a rozpędzone i perfekcyjne solówki sprawiały, że ręce same składały się do braw. Do tego Panowie zdecydowanie się nie oszczędzali – Rudolf i Matthias raz po raz przebiegali po obszernej scenie, a Klaus prezentował bardzo solidną formę wokalną. Pozazdrościć energii i radości z grania. Po pierwszych kilku utworach muzycy pozwolili sobie na retrospekcję sięgając po wiązankę numerów z lat 70. (między innymi „Speedy’s Coming” i „Catch Your Train”). Chwilę później zaprezentowali stadionowy singiel „We Built This House”, a Matthias zaczarował hipnotyzującą solówką w „Delicate Dance”.
Po kilkudziesięciu minutach solidnego grania wszyscy muzycy udali się na kraniec „wybiegu” i oczarowali publiczność trzema numerami akustycznymi (z odśpiewanym przez publiczność „Send Me an Angel” na koniec, który został niejako domknięty jedną z najpopularniejszych power ballad w historii – „Wind Of Change”). Wielkiej tajemnicy nie zdradzę jeśli powiem, że spora część fanów zespołu ma tego kawałka dość, ale na szczęście tym razem zabrzmiał on naprawdę dobrze – bez zbędnego patosu, solidnie i z wyczuciem.
Ucieszył mnie jednak szybki powrót do mocnego grania w drugiej części koncertu – najpierw potężny „Raised on Rock”, następnie punkowy „Dynamite”, rock’n’rollowy „In the Line of Fire”, a na koniec szalona solówka perkusyjna Kottaka. Potężny dźwięk, świetna oprawa wizualna i energia bijąca ze sceny szczególnie w tej części dały o sobie znać. Zasadniczy set zamknął killer - „Blackout”, a muzycy zostali wręcz obrzuceni polskimi flagami i kwiatami.
Na bis złożyły się trzy kawałki – kolejna hitowa ballada „Still Loving You”, „Big City Nights” oraz klasyczny, zawsze zamykający koncerty Scorpionsów „Rock You Like a Hurricane”, który podgrzał atmosferę tak mocno, że fani długo jeszcze wychodzili z hali z wypiekami na twarzy.
Od zakończenia koncertu minęło już kilkadziesiąt godzin, w Polsce niewątpliwie po wyborach czuć „wiatr zmian”, a ja wciąż pozostaje pod ogromnym wrażeniem tego, że mimo 70-tek na karku, 50 lat grania razem Scorpionsi dali tak świetny koncert. Odwołanie zakończenia kariery nie było jednak tak złym pomysłem! Nawet jeśli to kwestia „świeżości” (w końcu łódzki koncert był dopiero trzecim na prawie rocznej trasie), to i tak ogromne brawa za pełny profesjonalizm i stworzenie porządnego rockowego show. Wielu młodszych może jedynie pozazdrościć.