Przyjemny, środowy wieczór zapewnił nam Klub Stodoła i Livenation organizując w Warszawie występ Scotta Bradlee & Postmodern Jukebox. Muzycy zyskali ogromną popularności dzięki Internetowi, gdzie zamieszczali kolejne covery współczesnych przebojów w wersji swingowo-kabaretowej. Z każdym kolejnym miesiącem rosła liczba wejść na Youtube’a, portale społecznościowe i z tymczasowego projektu powstała pełnoprawna grupa, która ruszyła w trasę koncertową. Jednym z ich przystanków była Warszawa. Zainteresowanie koncertem przerosło najśmielsze oczekiwania organizatorów, którzy początkowo planowali, że występ odbędzie się na małej scenie. Rzeczywistość szybko zrewidowała te założenia i koncert przeniesiono na największą klubową scenę w Warszawie. Słuszność tej decyzji potwierdziła frekwencja – fani wypełnili salę po brzegi.
Niecierpliwe wyczekiwanie zakończyło się chwilę po 20, gdy na scenę wkroczył konferansjer (i wokalista) rozpoczynając szaloną zabawę. Trzeba przyznać, że w stylu prowadzenia imprezy wyraźnie można było wyczuć u niego inspirowanie się osobą Chrisa Rocka (tym bardziej, że artysta był do niego dość podobny). Chwilę później na scenę wkroczyli muzycy – dwóch „dęciaków”, kontrabasista, perkusista oraz Scott Bradlee, który zasiadł za czarnym pianinem umieszczonym z boku sceny.
Podczas całego koncertu działo się naprawdę dużo. Na scenie pojawiali się kolejni wokaliści i wokalistki (ok. 7 osób), którzy prezentowali różne skale, barwy głosu, umiejętności i temperament. Do ekipy dołączył także stepujący tancerz, który całości dodawał kolorytu. W efekcie naprawdę trudno było się na występie zespołu nudzić. Na setliście nie zabrakło nowości – Iggy Azalea, Marron 5, Magic!, Sam Smith… Była też niezwykła gospelowa wersja „How You Remind Me” Nickelbacka, stepowany Michale Jackson i wiele innych mniej lub bardziej zaskakujących momentów. Publiczność reagowała na kolejne kawałki bardzo entuzjastycznie, co szybko podchwycały kolejne osoby pojawiające się na scenie wchodząc z widzami w zabawne dialogi.
O ile wokaliści w większości przypadków prezentowali naprawdę wysokie umiejętności lub chociaż „dawali radę”, o tyle muzycznie koncert wypadł dość przeciętnie. Niewielka liczba solówek, proste, sztampowe rytmy nie zachwycały. Były jedynie tłem dla całej konwencji budowanej przez zespół. W efekcie usłyszeliśmy możliwie infantylne elementy swingu, ragtime’u, jazzu, kabaretu, a po chociażby bebop muzycy sięgali bardzo rzadko. Zabrakło oderwania od konwencji, przez co koncert miał głównie charakter „dobrej zabawy”, a nie „doznania muzycznego”.
No właśnie. Wydaje mi się, że cały entourage zbudowany przez muzyków oscyluje wokół klimatów rodem z przedwojennych klubów jazzowych. W efekcie odbiór takiego występu w sali koncertowej jest, w moim odczuciu, mocno zaburzony. Muzyka, którą Scott Bradlee & Postmodern Jukebox prezentują jest na tyle prosta, że idealnie nadaje się do tańca, posłuchania przy lampce wina lub szklanicy whisky. Niekoniecznie jest to konwencja, która pasuje do relacji „występujący – publika”.
Tym niemniej, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Podsumowując, środowy koncert był dobrą rozrywką, a zespół mniej lub bardziej świadomie może sprawić, że większa liczba osób sięgnie po jazz.