Nie ukrywam, że usłyszana tuż przed koncertem informacja o tym, iż Holendrzy z Kensington nie wystąpią mocno mnie rozczarowała. Ten robiący ogromną karierę w swoim kraju i odbywający obecnie europejską trasę kwartet nagrał w minionym roku naprawdę fajną płytkę i…
…i niestety wokalista grupy, Eloi Youssef, przegrał z zapaleniem krtani. Na placu boju pozostali na szczęście poznaniacy z UFly, którzy postanowili ów brak wynagrodzić. I jak postanowili, tak zrobili. Podczas dwóch wcześniejszych koncertów z Kensington w Poznaniu i w Warszawie musieli ograniczyć czasowo swoje sety. Tu rozwinęli skrzydła i zagrali pełny, półtoragodzinny gig oparty przede wszystkim na materiale z - wydanego pod koniec ubiegłego roku - albumu Love Smugglers, z którego wybrzmiały chyba wszystkie numery. Występ rozpoczął piękny Pocket Size Sun, a zakończył, zagrany po raz drugi na bis, energetyczny Surrender.
Muzycy po zmianie nazwy z Underground Fly, na UFly zmienili nieco stylistykę, mocno eksponując w swoim graniu elektronikę, raczej delikatnie odsuwając się od U2 (do których przez lata byli porównywani), a zbliżając do Depeche Mode. Mylicie się jednak, jeśli myślicie, że artyści dali jakiś plastikowo – elektroniczny koncert. Nic z tych rzeczy. Dawno bowiem nie widziałem tak energetycznego, rockowego wyziewu, wsadzonego w totalny sceniczny spontan. Muzyka z Love Smugglers, na płycie foremnie dopieszczona, tu zyskała prawdziwego pazura oraz rockowego brudu. W efekcie tego nawet rzeczy bardziej stonowane, jak magiczny Eclipse, czy Cold, wybrzmiały doprawdy mocno.
Co ciekawe, do takiego rockowego żaru przyczynił się nie tylko zgrabnie wywijający na gitarze Seemoon, ale i odpowiedzialny za elektronikę Kiki, szalejący w białych okularach za dwoma „parapetami” i niekiedy wręcz napędzający sceniczne wydarzenia. Osobne zdanie należy się Maverickowi, wokaliście dysponującemu ciekawym głosem ze sporymi możliwościami (krtóre faktycznie pokazał) i mającemu sceniczny luz. Sam koncert miał kilka smaczków, jak choćby powroty do Undergroundowej historii (np. Liberated), albo odegranie fragmentu Sunday Bloody Sunday z repertuaru U2. Był też na bis prawdziwy klasyk Bena E. Kinga, Stand By Me, w którym wokalnie, oprócz Mavericka, udzielali się Seemoon i Kiki. Ten ostatni zatańczył dodatkowo na scenie z partnerką… Jednym słowem – była moc i zabawa. Ci, którym zabrakło Kensington, z pewnością dostali solidną rekompensatę…