W miniony weekend w Łodzi odbyła się kolejna, szósta już edycja międzynarodowego festiwalu SoundEdit, który promuje pochodzących z różnych stron świata artystów o złotym słUchu. A że grono zaproszonych nań muzyków było iście międzynarodowe, wystarczyło spojrzeć na afisz reklamujący imprezę, bądź po prostu przyjść i posłuchać. Na niewymagający szczegółowego omówienia event złożyło się pięć różnych jak woda i ogień akustyczno-elektrycznych występów gwiazd z Niemiec, Słowenii, Anglii, Południowej Walii czy… Polski.
Pierwszy dzień festiwalu uświetnili swą obecnością muzycy zespołu Laibach oraz honorowy członek „zarządu” najbardziej renomowanej siłowni na świecie (Kraftwerk), Karl Bartos. Słoweńcy, którzy otwierali tegoroczny Soundedit, wypadli znakomicie pod względem artystycznym, prezentując zbitki świetnie skorelowanych z muzyką ujęć zdjęć i filmów krótkometrażowych, wyświetlanych non-stop na wielkim ekranie umieszczonym z tyłu sceny. Obdarzony szorstkim, gardłowym głosem Milan Fras śpiewał jakby chciał zawstydzić mnichów tybetańskich, ćwiczących w ciszy zakonnej alikwoty. Towarzysząca mu wokalistka, Mina Špiler, poruszała się po scenie dostojnym krokiem defiladowym komendanta SS. Jej tyle charyzmatyczny, co zmysłowy głos rozczuliłby zapewne nawet najzimniejszego drania w brunatnej koszuli. Niemniej marszowa była sama muzyka zespołu z Trbovlje. Zagrana w pierwszej części koncertu kompozycja „The Whistleblower” (Spectre) chyba najlepiej oddała podniosły, industrialny nastrój i marszowe tempo, w jakim od zawsze szli Słoweńcy. Zabrakło jedynie salutu na cześć organizatora festiwalu Macieja Werka.
Napięcie wyraźnie wzrosło, gdy na scenie pojawiła się 1/4 kolektywu Kraftwerk, tj. Karl Bartos. Jego dynamiczny występ przeplatał kompozycje macierzystej grupy z nie odbiegającymi dalej niż przysłowiowe jabłko od jabłoni solowymi nagraniami. Z ostatniego albumu artysty, Off The Record (2013), wysłuchaliśmy dosłownych interpretacji kilku kompozycji, z których najciekawiej wypadły te śpiewane ludzkim, niezniekształconym głosem Bartosa, jak chociażby „Without A Trace of Emotion”. Z repertuaru Kraftwerk artysta wybrał te najbardziej elektryzujące numery, jak właśnie „Numbers" (od którego notabene zaczął swój gig), „Computer World”, „Home Computer” czy „It's More Fun To Compute”. Miłośnicy mody („The Model”), szybkich kolei („Trans Europe Express”), szklanych neonów („Neon Lights”) tudzież sztucznej inteligencji („The Robots”) nie mogli poczuć się zawiedzeni, gdyż otrzymali pakiet retrospektywnych dokonań czwórki z Dusseldorfu. Ponadto znakomitym poczuciem humoru popisał się Karl Bartos, gdy w sobotę po otrzymaniu głównej nagrody festiwalu Soundedit („Człowieka ze Złotym Uchem”) z rąk Ivana Novaka (Laibach), który ironicznie nazwał go robotem wyprodukowanym w niemieckiej elektrowni, wygłosił krótkie podziękowanie, w którym obiecał z przekąsem w głosie, że od teraz będzie nagrywał wyłącznie w systemie mono.
Natomiast dowcipnym inaczej okazał się być występujący drugiego dnia imprezy brytyjski multiinstrumentalista Patrick Wolf. Wypaczone poczucie humoru londyńczyka nie wzbudziło we mnie krzty entuzjazmu, czego nie mogę powiedzieć o jego, hmm…, niezłym wynikającym z niedbałości bądź nonszalancji sposobie poruszania się na scenie. Bezceremonialność i bezpruderyjność, jakie cechowały jego mowę ciała, mogły wprawdzie przywoływać na myśl teatralne gesty Marca Almonda z okresu jego współpracy z Davidem Ballem, jednak od strony muzycznej występ Patricka Wolfa był dla mnie największym rozczarowaniem festiwalu. Pozostawił mnie obojętnym na swoje usilne starania bycia gwiazdą pop estrady za wszelką cenę. Prędzej wzruszyłby mnie widok zapłakanego sissy boya, któremu zabrano ulubioną zabawkę, aniżeli niewyszukane pozerstwo Wolfa.
Naprawdę odetchnąłem z ulgą, gdy odegrawszy dwa bisy pan Wolf w końcu zszedł ze sceny Wytwórni, a jego miejsce po krótkiej przerwie zajął Lech Janerka z zespołem. Jezu, jak się ucieszyłem na widok założyciela Klausa Mitffocha, który w odróżnieniu od przynudzającego i miotającego się jak ryba w sieci Wyspiarza, potrząsnął mną i chwycił za serce jak prawdziwy artysta, nie zważając przy tym na moją słabość do wielkiej sztuki. Kilka kompozycji Klausa Mitffocha wraz z tymi solowymi, pochodzącymi w większości z Historii Podwodnej i Fiu fiu…, złożyło się na gig rodzimego mistrza słowa i dźwięku. Encore wypełniło żwawe „Jezu jak się cieszę”. Następnie odbyła się prowadzona przez Misię Furtak Gala festiwalu SoundEdit, na której wręczono nagrody Człowieka ze Złotym Uchem jedynie najbardziej zasłużonym producentom muzycznym. Statuetki otrzymali m.in. wspomniany już wcześniej Karl Bartos, Lech Janerka i John Cale.
Ukoronowaniem drugiego i ostatniego dnia festiwalu producentów muzycznych był fantastyczny występ Johna Cale’a - legendy podziemnego rocka i jednego z nieocenionych protoplastów punk rocka i new wave. Na scenie Wytwórni towarzyszyli mu gitarzysta Dustin Boyer, drugi gitarzysta Liam Young oraz perkusista Brian Burton. Obok precyzyjnie wyreżyserowanego piątkowego spektaklu zespołu Laibach, ostatnie półtorej godziny festiwalu upłynęło pod znakiem najwyższej jakości, z niepowtarzalną i niezwykle trudną do zaszufladkowania muzyką ex-członka The Velvet Underground w roli głównej. John Cale zasiadał tego wieczoru za zestawem klawiszy, choć nieraz sięgał też po gitarę, by oddać się ferworowi rock’n’rollowych dźwięków z odmierzoną co do kreski, przepraszam, nuty dawką nieposkromionej improwizacji, jak w przypadku wykonanej na koniec koncertu wiązanki „Gun/Pablo Picasso”. Idąc w ślad za Karlem Bartosem, artysta zrobił ukłon w stronę Sztucznej inteligencji (Artificial Intelligence), wykonując z niej ku uciesze wielbicieli parkietu niepoprawnie taneczny numer „Satelite Walk”. Samych odwołań do solowej twórczości Cale’a odnotowałem kilkanaście, co stanowiło kroplę w morzu nagrań Walijczyka. Niemniej to, co otrzymaliśmy od Cale’a tamtego wieczoru, stanowiło absolutne minimum z jego wielkiego dorobku artystycznego, na który składają się dziesiątki albumów nagranych i wydanych na przestrzeni kilku ostatnich dekad. Nie bez kozery jest określany mianem topowego innowatora muzyki rockowej, u którego w twórczości zwykle dochodzi do tarć między tym, co eksperymentalne, a tym, co bliższe komercji. Cale po prostu grał, nie bawiąc się w zbędną konferansjerkę, czym zahipnotyzował niemal całe audytorium. Tylko nieliczni opuszczali dużą salę Wytwórni w pośpiechu, być może dlatego, by zdążyć na powrotny TEE.
Po trwającym blisko kwadrans, niebywale elektryzującym finiszu „Gun/Pablo Picasso” muzycy zeszli ze sceny, nie wracając już na bis. Oczarowany wyśmienitym grand finale szóstej edycji Soundedit postanowiłem udać się na spoczynek, by móc przespać się z dobrymi wspomnieniami pofestiwalowymi. Nigdy wcześniej bowiem nie śniło mi się zobaczyć na jednej scenie w ciągu zaledwie dwóch wieczorów czterech przedstawicieli ambitnego oblicza muzyki rozrywkowej, grających z iskrą w oku i roztaczających wokół siebie łunę szczęścia. Jestem pewien, że jej poświata nieprędko zniknie z naszej kolektywnej pamięci i nawet gdy już będziemy obiema nogami po drugiej stronie, objawi się nam ostatecznie jako bardzo przyjemny flashback.