Nieczęsto w Chorzowie mamy okazję zobaczyć i posłuchać na żywo legendy muzyki jazzowej. A gdy już takowa się nadarzy, nie mamy powodów, by narzekać. Tak też było minionej soboty w Chorzowskim Centrum Kultury, kiedy to w ramach XXIII Drum Festu wystąpił niewątpliwej sławy perkusista nieistniejącego już od pięciu dekad tria Cream Ginger Baker. To właśnie z Erikiem Claptonem i Jackiem Bruce’em Peter Edward Baker zdobył popularność, nagrywając w latach sześćdziesiątych cztery studyjne albumy. Po rozwiązaniu się grupy, Baker umacniał swoją pozycję w świecie jazzu, bluesa i rocka, nawiązując po rozpadzie Cream współpracę z wyżej wymienionymi muzykami oraz Steve’em Winwoodem pod szyldem Blind Faith. Po tym krótkim epizodzie udzielał się na płytach Gary’ego Moore’a i Hawkwind, by w końcu zainicjować solową karierę w latach 80.
To właśnie jednemu z jej najdojrzalszych owoców poświęcił kilkadziesiąt minut uwagi w Chorzowie, pomijając absolutnym milczeniem błyskotliwy epizod z lat 60. Nie oglądając się więc zbytnio wstecz, Baker oraz trzej towarzyszący mu na scenie tego wieczora muzycy - saksofonista Pee Wee Ellis, basista Alec Dankworth oraz drugi perkusista Abbass Dodoo - sięgnęli po materiał z wydanego w maju tego roku albumu Why?, z którego wysłuchaliśmy wszystkie osiem kompozycji. Ginger Baker’s Jazz Confusion zaczęli od popisowego numeru Wayne’a Shortera „Footprints” z przykuwającą słuch linią basu zagraną przez Dankwortha. Spośród nagrań innych wykonawców w repertuarze grupy znalazły się jeszcze dwie inne perełki: „Ginger Spice” Rona Milesa oraz „St. Thomas” Sonny’ego Rollinsa. Tę pierwszą muzycy zagrali z werwą, jakiej pozazdrościliby im nawet rozhukani nastolatkowie w okresie dojrzewania. Drugiej jazzmani wcale nie pożałowali gorących odgłosów afrykańskich kongów i niemniej egzotycznych talerzy perkusyjnych. Nie obyło się też bez nawiązań do tradycyjnej muzyki Czarnego Lądu. Za sprawą „Ain Temouchant” i „Anko Biaye” z repertuaru Ginger Baker’s Air Force mogliśmy oczami wyobraźni podziwiać algierskie la Florrisante oraz zanurkować bez obaw w wodach Nigru. Cały występ, który można sprowadzić do matematycznego wzoru 4+3+1, podzielono na dwie niemal równe części i encore.
Gig zamknął odśpiewany przez widownię numer tytułowy, po którym legenda Cream z trudem opuściła scenę. Trudem nie wynikającym bynajmniej z bolesnego rozstania z chorzowską publicznością, a jedynie z podeszłego wieku artysty i związanych z nim dolegliwości. Zapowiadane przez Bakera łamiącym się głosem kolejne utwory nie wynikały z nadmiernego rozczulenia się życzliwą atmosferą panującą wśród audytorium, tylko ze słabej jego kondycji fizycznej. Gdyby nie podtrzymujący go nieraz Abbass Dodoo, nie wiadomo, czy nie bylibyśmy świadkami dosłownego upadku gwiazdy na deskach jednej z europejskich scen jazzu. To samo dotyczyło przeszło siedemdziesięcioletniego Pee Wee Ellisa, który zawsze ostatni schodził za kulisy, niemrawo powłócząc nogami. Pomimo sędziwego wieku, panowie grali jak z nut. Prędzej rozleciałyby się używane przez nich instrumenty, aniżeli ich własne kości. Obaj ściśle ze sobą współpracujący podczas całego występu perkusiści, Baker i Dodoo, brali publiczność w dwa ognie, tłukąc się aż miło. Pee Wee Ellis, który grał jakby od niechcenia, przydawał harmonijności agresywnym partiom sekcji rytmicznej, podczas gdy Alec Dankworth zaklinał rzeczywistość pulsującym przyjemnie basem. Na koniec wieczoru mistrzowie całego jazzowego zamieszania zostali pożegnani owacją na stojąco, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie wszystko co stare się starzeje.
Odbywający się po raz kolejny w Chorzowie jeden z wielu odcinków festiwalu perkusyjnego Drum Fest sprawił, że poczułem się oczarowany klasą, umiejętnościami, a także warsztatem zaproszonych artystów, którzy grali jakby od tego zależało ich życie - do utraty tchu i … równowagi - jak w przypadku Gingera Bakera. Miejmy nadzieję, że przyszłej jesieni będziemy świadkami niejednego takiego dobrego koncertu jak ten sobotni w Chorzowskim Centrum Kultury.