Fismoll przebojem wdarł się na polską scenę muzyczną ze swoim albumem „At Glade”. Zachwycił w nim delikatnością, subtelnością i dźwiękami z rejonów Bona Ivera, czy nawet Sigur Ros. Piątkowy koncert w warszawskim Palladium był moim pierwszym spotkaniem z artystą „na żywo”. Niestety, mocno rozczarowującym.
Zacznę może od pozytywów. Niezwykła była oprawa wizualna koncertu – genialna gra świateł, wymyślne wizualizacje jako tło dla muzyków, a do tego świetne nagłośnienie sprawiły, że odbiór koncertu nie był niczym zakłócany. Dodatkowym atutem była także obecność wiolonczelistki i dobre rozplanowanie usytuowania muzyków na scenie. Wyraźnie było widać, że nad tourem Fismolla pracowali profesjonaliści.
Zawiódł przede wszystkim bohater wieczoru i sama muzyka. Po pierwsze, aranżacje utworów były znacznie uboższe w porównaniu do brzmienia znanego z At Glade. Nie wykorzystano potencjału muzyków obecnych na scenie, którzy za każdym razem, gdy włączali się do utworów bardziej aktywnie niż tylko jako tło udowadniali, że warto dać im więcej czasu na prezentację ponadprzeciętnych umiejętności.
W odbiorze całości przeszkodził szczególnie styl Fismolla. Muzyk w bezrękawniku wyglądał dość niedbale i być może wpisałby się w klimat ulicznego grajka, gdyby nie wspomniana perfekcyjna oprawa. Jednocześnie brakowało chemii między nim, a pozostałymi osobami na scenie. Dominowało skupienie, zamknięte oczy i działanie jednostkowe. Większość utworów oparta była na identycznym schemacie – Fismoll rozpoczynał wokalnie i gitarowo, a w okolicach refrenu/drugiej zwrotki wchodziły pozostałe instrumenty. Co ciekawe, niewiele było też efektów elektronicznych, które są subtelnym, ale znaczącym dodatkiem na At Glade.
Wydaje mi się, że można było też lepiej skonstruować setlistę. Duży plus dla muzyka za rozpoczęcie koncertu od zupełnie nowego utworu, ale uważam, że stwierdzenie „utwór nie ma słów więc będzie lalala i nanana” jest po prostu wyrazem braku szacunku dla odbiorcy. Jeżeli numer nie jest gotowy to po prostu muzyk nie powinien go prezentować. Ewentualnie taka sytuacja mogłaby mieć miejsce w dalszej części koncertu, gdy widzowie doświadczyli już kompletnych kompozycji, a nowość jest intrygującym bonusem. Przede wszystkim zabrakło jednak kreowania odpowiedniego klimatu przez muzyka. Prezentując tak uduchowioną muzykę, pełną ekspresji oczekiwałbym od artysty nieco więcej słów niż „zagram wam to, bo zagram”. Prawdziwą sztuką jest umiejętność komplementarnego podejścia do materiału – słowa skłaniające do myślenia i muzyka, która pozwala na głębsze spojrzenie do swojego wnętrza. Bez tego pozostał obraz pusty, wypełniony jedynie monotonnymi dźwiękami.
Reasumując, po sukcesie At Glade – płyty, która mnie uwiodła, sprawiła, że uwierzyłem iż w Polsce można tworzyć alternatywną muzykę o melancholijnym odcieniu bez zbędnego kiczu, koncert bardzo mnie zawiódł. Spodziewałem się intrygującej, mistycznej podróży, a w tą zabierała jedynie wizualna oprawa koncertu. Przy takim wydarzeniu liczy się jednak głównie muzyka i jej główny bohater, a w piątek to wybitnie nie był jego dzień.