Gdyby pokazać zdjęcia Szwedów z Ghost przypadkowym miłośnikom rockowego rzemiosła, z pewnością większość postawiłaby ich gdzieś pomiędzy Mayhem i Mercyful Fate lub też jako kolejny drone-metalowy wynalazek typu Sunn O))). Z kolei same dźwięki nakierowują raczej na lżejsze rejony heavy rocka i psychodelii. Zespół w ostatnich 3 latach stał się bardzo rozpoznawalny i zdobył całkiem spore grono oddanych fanów, co można było zauważyć na warszawskim koncercie. Osobiście nigdy nie widziałem ich na żywo, słyszałem tylko kilka pojedynczych utworów na YouTube. Mówiąc szczerze, muzyka wydała mi się dość monotonna, a anemiczny wokal pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy, ciężaru i powera. Byłem ciekawy, jak to wypadnie na żywo.
Show rozpoczęli panowie z Dopelord - stoner rockowy bankd z Lublina. Wydali niedawno nowy minialbum i to z niego głównie pochodziły zaprezentowane utwory. Wypadło to BARDZO dobrze. Brzmienie, wykonanie, "brudny" i "powolny" klimat, no i sama muzyka - wielkie zaskoczenie na plus. Mimo niewielkiego stażu, słuchało się tego równie przyjemnie co wykonów klasyków stoner/doom. Bardzo interesujący i profesjonalny materiał.
Sala (wypełniona w szczytowym momencie może w 3/4, i to luźno stojąc) czekała jednak na gwiazdę wieczoru. Do Stodoły przybyli ludzie z całej Polski, od razu widać było że nie są to przypadkowi ludzie, lecz prawdziwie nakręceni fani. Nie przypominam sobie w ostatnich kilkunastu koncertowych miesiącach lepszego przyjęcia i bardziej intensywnej zabawy. Śpiewy, oklaski, tupanie, skakanie, skandowanie, mega flaga Polski, po prostu ENERGIA. Pod tym względem Stodołą odleciała.
I tutaj znowu wyjdę na wiecznego malkontenta. Muzyka Ghost po prostu mnie znużyła. Doskonały klimat i wizerunek sceniczny (stroje, maski, scenografia, sakralne sample, dynamika w poruszaniu się gitarzystów) w moich oczach stały w kontraście z samą muzyką. O ile warstwa instrumentalna była OK, to wokal ubóstwianego Papy Emeritusa wydał mi się jeszcze bardziej anemiczny i bezbarwny niż na płytach (prawdziwy z niego emeryt). Dodatkowo jego jedynym scenicznym ruchem było naprzemienne podnoszenie i opuszczanie rąk/dłoni, co przypominało syndrom kija wepchniętego w 4 litery. Kontakt z publiką też ograniczył się do kilku zdań rzuconych śmieszną angielszczyzną (gitarzyści za to często rzucali kostki). Może się nie znam, może "to właśnie tak ma być", ale spodziewałem się większego mistycyzmu, powagi, ciężaru, horrorowej psychodeliki. Momentami występ wyglądał jednak nieco jak pop-rockowy kabaret. Chyba nie byłem w tej opinii odosobniony, bo dało się zauważyć wiele osób podpierających ściany z telefonem w ręku. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że większość sali bawiła się doskonale. Byli zadowoleni, więc cel osiągnięty. Ja, jako nie-fan (bo chyba na to wychodzi), naprawdę wkręciłem się w kilka utworów - głównie pochodzących z najnowszej płyty "Infestissumam". Mowa tu o "Per Aspera Ad Inferi" (super poczatek koncertu), "Year Zero" i "Ghuleh/Zombie Queen" (super koniec koncertu). Reszta - muzycznego wzwodu nie stwierdzono.