Jako dziennikarze muzyczni dostajemy masę materiałów prasowych, które mniej lub bardziej nadają się do bezpośredniej publikacji. Bywa tak, że są w nich błędy, ale też sformułowania mocno na wyrost. Organizator koncertu Nine Nich Nails przesłał notę, gdzie padały słowa „muzycy będą udowadniać, dlaczego cieszą się opinią zespołu, dającego najlepsze koncerty na Ziemi”. Oczywiście podszedłem do tych epitetów mocno sceptycznie, ale po katowickim koncercie Trenta Reznora i spółki, który odbył się wczoraj w Spodku, zdanie to w moich oczach nie brzmi już tak niewiarygodnie. Najlepsze koncerty na Ziemi? Nie jestem pewien. Ale jedne z najlepszych już na pewno!
Pomysł, aby zorganizować koncert mistrzów industrialnego rocka w Katowicach był strzałem w dziesiątkę. Niezwykła aura miasta – pełne surowych, dominujących budynków - pozwalała przynajmniej percepcyjnie przygotować się do odbioru dźwięków Nine Inch Nails. Dodatkowo efekt spotęgowały liczne remonty na odcinku dworzec – Spodek, które nadały dodatkowej aury nieco apokaliptycznego bałaganu (rozkopane ulice, piasek, nieliczne samochody). A do tego Spodek, który mimo upływu lat i śladów czasu na elewacji wciąż pozostaje budynkiem niezwykłym, który wyłania się w środku miasta niczym ufo. Taki też był ten wieczór – kosmiczny.
Zanim na scenie pojawili się gwiazdorzy, licznie zgromadzonej publiczności zaprezentował się amerykański duet o nazwie Cold Cave. Obcowanie z ich muzyką było niestety doświadczeniem bardzo bolesnym, ponieważ próba stworzenia mrocznych, synthpopowych kawałków wyszła bardzo mizernie. Dziewczyna za konsoletą nie zaprezentowała kompletnie nic ciekawego, a wokalista swoją manierą nieustannie próbował udowodnić, że jest Brytyjczykiem, a nie Amerykaninem. Co więcej, irytował swoim „słodkim” zachwytem nad naszym krajem i graną muzyką. Jak to dobrze określił mój przyjaciel: „oni mają świadomość, że to, co grają jest nędzne, ale próbują sobie udowodnić, że tak nie jest”. Cóż, słabo było, więc po 15 minutach, dziarskim krokiem opuściłem salę, aby zweryfikować długość kolejki do stanowiska piwnego. Jej rozmiary uzmysłowiły mi, że nie tylko ja jestem Cold Cave lekko mówiąc zawiedziony (a miałem prawo oczekiwać czegoś więcej, ponieważ podobno wybrał ich na trasę sam Trent).
Na szczęście, męka długo nie trwałą, przerwa też przebiegła sprawnie i punktualnie o 21:00 ze sceny zabrzmiało intro z Hesitation Marks, które zdecydowanie niesubtelnie przeszło w „Copy Of A”, czyli jeden z bardziej chwytliwych, pulsujących elektronicznych ciosów na ostatnim albumie grupy. Ci, którzy podobnie jak ja, do entuzjastów Hestitaion Marks nie należą, nie musieli się jednak obawiać nadmiernego katowania ostatnią płytą. Na całej setliście znalazły się z niej raptem trzy numery (w tym świetny trip hopowy „Find My Way”). Prezentowany materiał był bardzo przekrojowy, co sprawiło, że nie raz sala chóralnie śpiewała kawałki razem z Trentem. A jak sama muzyka? Świetnie! Zaczęło się elektronicznie, ale już chwilę później powrócił stary Nine Inch Nails, ten z problemami personalnymi Trenta, emocjami, agresją i ścianą dźwięku, która zapiera dech w piersiach. Zrobiło się rockowo, industrialnie, noise’owo („The Great Destriyer”!), a nawet punkowo. Muzycy co chwilę zamieniali się instrumentami, w niektórych kawałkach było więcej gitary, w innych elektroniki, ale wszystko brzmiało spójnie, porywająco i musiało się podobać. Zachwycał też Trent, który przez wielu słusznie uznawany jest za muzycznego geniusza. Nie tylko pokazał, że mimo braków w skali, ma potężny głos, ale ukazał się jako człowiek pełen charyzmy, prawdziwy władca dźwięku, który potrafi stworzyć utwory proste, ale pełne zróżnicowania jednocześnie. A jeżeli ktoś miał wątpliwości i nie mógł się przekonać do Trenta, to musiało go poruszyć niezwykłe wykonaniu „Hurt” na bis.
Dodatkowy akapit trzeba poświęcić oprawie wizualnej, która była niesamowita. Nad muzykami górowało kilka prostokątów z wmontowanymi obrotowymi światłami, które mogły imitować burzę, pulsujące stroboskopy i inne cuda. Dodatkowo, co jakiś czas muzycy występowali na tle białego materiału, na którym pojawiały się szalone animacje – wizje, albo obrazy (nawet w 3D). Całość potęgował fakt, że muzycy byli oświetlani od tyłu, a nie od przodu, co dało niezwykły efekt cieniowania twarzy artystów.
Właściwie wszystko można chwalić poza dwoma elementami. Szczególnie w pierwszej części koncertu, perkusja zdecydowanie przysłaniała inne instrumenty (co dość szybko zostało naprawione), a w niektórych noise’owych momentach znikał wokal Trenta. Były to jednak chwile bardzo krótkie i niezbyt istotne dla ogólnego odbioru muzyki. Drugim mankamentem była dość „drętwa” publiczność. W pierwszej połowie setumożna było zauważyć nieliczne ręce uniesione w górę pod sceną. Dopiero końcówka zasadniczej części koncertu poderwała ludzi do podrygiwania, a pod sceną zawiązał się młyn(ek).
Nikt chyba nie wątpił, że koncert będzie udany. Trent Reznor powrócił do swojego flagowego projektu w dość spokojny i stonowany sposób (tym razem bez narkotykowych uniesień), ale na koncercie pokazuje, że wciąż jest w nim agresja i moc twórcza, która sprawia, że na pewno jeszcze namiesza on w całym muzycznym światku.