Od kilku lat wszystko, co godnego uwagi w alternatywie, dostaje łatkę indie-rocka, co sprawiło, że pojęcie to jest obecnie jedynie pustym sloganem. W wielu recenzjach i biografiach The National przeczytamy, że i oni są do tego worka wrzucani. Tylko, że ich mieszanka rocka i alternatywnego folku jest w dużej mierze protoplastą gatunku. Fakt ten pokazuje, jak ważna kapela zawitała po raz kolejny do Polski. The National przyjechali tym razem do Warszawy, promując doskonały album Trouble Will Find Me.
Organizatorzy zaprosili Amerykanów do Parku Sowińskiego. Przyznam, że miałem przyjemność po raz pierwszy od ponad 10 lat uczestniczyć w koncercie organizowanym w tym właśnie miejscu. Sympatyczny, niewielki amfiteatr pośród drzew zapewnił doskonałą atmosferę i otoczenie wizualne do zaplanowanych na ten dzień koncertów. Jako pierwsza, punktualnie o 19:00 na scenę wkroczyła artystka nie mniejszego kalibru niż The National. Zjawiskowa St.Vincent (która ma za sobą między innymi wyśmienity album nagrany z Davidem Byrnem) zaprezentowała półgodzinny set wypełniony alternatywnym popem najwyższej próby. Być może nie jest to muzyka, która porywa tłumy, ale myślę, że każdy uczestnik koncertu przyzna mi rację, że solówki gitarowe i głos St.Vincent były prawdziwą ozdobą wieczoru.
Sprawna organizacja pozwoliła na niewielką przerwę między występami i już o 20:00 na scenie rozbrzmiały pierwsze dźwięki The National i kolejni muzycy zaczęli pojawiać się na scenie (nie zabrakło oczywiście kieliszka z białym winem). Rozpoczęli od nowych „Don’t Swallow The Cup” i „I Should Live In Salt”. Przyznam, że mnie ostatnie dzieło Amerykanów ujęło świetnym prowadzeniem melodii, poetyką, hipnotycznym klimatem i umiejętnym łączeniem elementów tradycyjnych z subtelną, czysto (post)rockową alternatywą. Po pierwszych kilkunastu minutach było jednak wiadomo, że koncertowe aranże całkowicie zmieniają przestrzeń odbioru dobrze znanych utworów. Było zdecydowanie bardziej rockowo, z pazurem. Lekko psychodeliczne, czy stonowane klimaty pojawiały się (zdecydowanie zbyt) rzadko. Raził też nieco zbyt zachowawczy Matt na wokalu, który po tym, jak zawisnął nad mikrofonem i zaczął do niego śpiewać, nie wyrażał większych emocji przez dobre kilkadziesiąt minut. W odbiorze nie pomagało też nagłośnienie – akustycy mocno nadwyrężali słuch widzów zgromadzonych pod sceną i na ławkach amfiteatru, przez co momentami trudno było wyłapać instrumentalne smaczki, a melodia i sekcja rytmiczna zlewały się w nieprzyjemną pulpę dźwiękową. Na szczęście z każdą minutą było coraz lepiej – publiczność reagowała bardziej entuzjastycznie, The National nabierali odwagi – solówki były bardziej ogniste, sekcja rytmiczna wyczyniała cuda, a nawet Matt zaczął bardziej szaleć na wokalu, a nawet biegać wśród publiczności. W efekcie druga część koncertu była już genialnym popisem umiejętności zespołu i zarazem potwierdzeniem, że widzimy na scenie nie przypadkowy „inide band”, a rasową kapelę, która wyznacza kierunek, a nie podąża wytartymi ścieżkami. Momentami było naprawdę pięknie, a chwilami surowo, brutalnie i zadziornie.
Na pewno fani zespołu nie mogli narzekać. The National pokazali świetny poziom muzyczny, setlista była bardzo rozbudowana (jedna z dłuższych na trasie!), a muzycy dali z siebie wszystko. Mi zabrakło jedynie większej liczby subtelnych dźwięków, które mogły bardzo przyjemnie zabrzmieć w parkowej przestrzeni i nieco większego kontaktu na linii zespół-publiczność. Cóż, nie można mieć wszystkiego.