Przy okazji recenzji najnowszego albumu pisałem, że GIAA to jeden z czołowych obecnie przedstawicieli dość niszowego poletka jakim jest mieszanka instrumentalnego post-rocka, eksperymentalnej elektroniki i atmosferycznej psychodelii. Pochodzą z Irlandii, a najnowszy "Origins" to ich szósty album. Panowie zagrali w Polsce 4 koncerty, oprócz pierwszego w Warszawie (na który miałem przyjemność się wybrać) także w Poznaniu, Wrocławiu i Krakowie.
Wchodząc do klubu przy pierwszych dźwiękach supportu (Servants of Silence) byłem trochę zaniepokojony o frekwencję - Proxima zdecydowanie świeciła jeszcze pustkami. Czyżby środek tygodnia nieco odstraszył ciężko pracujący lud? Na szczęście podczas koncertu głównej gwiazdy sala była nabita w 4/5, prawie tak jak na Anathemie kilka lat temu. Widać więc, że GIAA jest w Polsce dość popularny. Ciekawie wyglądała też charakterystyka ludzi pod sceną - średnia wieku 20 lat, choć było bardzo wiele osobników mających 60 i więcej wiosen na karku. Taka mieszanka podstarzałych hipisów i niewyspanych przed sesją studentów. Szczerze mówiąc, spodziewałem się raczej więcej wytatuowanych hipsterów i post-punkowych awangardzistów w sile wieku, tych było jednak jak na lekarstwo.
Servants of Silence, żeby nie kontrastować z publiką, wyglądali jak zespół kumpli z apelu szkolnego, ale próbując poruszać się w rejonach muzycznych zbliżonych do GIAA prezentowali się całkiem nieźle. Oczywiście, twórczość ani odkrywcza, ani porywająca, ale chłopaki czuli radość i podniecenie, które choć trochę udzieliły się słuchaczom, a to jest w tym wszystkim najważniejsze.
God Is An Astronaut, w ilości sztuk 4 chłopa (choć dwóch z nich ciężko było zidentyfikować - jeden ukrywał się za włosami notorycznie spuszczonymi na twarz, drugi wciśnięty za perkusją na samym końcu sceny), weszli na scenę punktualnie i odegrali prawie 20 utworów. Szczerze mówiąc, największy respekt dla nich, że byli w stanie zapamiętać wszystkie nuty i nie myliły im się kolejne motywy - często bliźniaczo podobne do siebie. Polecieli przekrojowo po całej dyskografii, z wyjątkiem chyba "Far From Refuge". Część utworów przyjemnie bujała, ujawniając jakieś ciekawe zabiegi, melodie, emocje. Były jednak i takie, które mnie osobiście nie porwały, wręcz znudziły. Zespół swoją siłę opiera na solidnym gitarowym rzemiośle i efektach (modulation, restoration, reverb, echo, distortion i inne). Schemat utworów to powolne ambientow rozpoczęcie i narastanie napięcia aż do eskalacji w głośnym rockowo-wokalnym finale. Trzeba do przyjęcia takiej muzyki się odpowiednio nastawić - nie wyszukiwać pojedynczych riffów, regularnych struktur czy melodii, tylko cieszyć się wibrującą, nieco psychodeliczną całością. Publika raczej wczuła się w ten klimat dobrze, choć widziałem kilka ziewających osób.
Nie byłem wielkim fanem GIAA i po tym koncercie na pewno nie zostanę, raczej traktuję ich jako ciekawostkę (chociaż są znowu tak oryginalni i odkrywczy, patrząc np. co robi takie Russian Circles czy Tides From Nebula). Był to mój pierwszy raz z ich muzyką na żywo, najbardziej nastawiałem się na oprawę świetlną i wizualną, które dały by jakąś wartość dodaną do dźwięków. Wizualnie było jednak standardowo, do tego dodać należy marny kontakt z publiką (kilka słów, zdjęcie na koniec i do domu) oraz nienajlepsze nagłośnienie (pod sceną masakra decybelowa dla uszu, z tyłu przy barze niezbyt wyraźnie i dobitnie).
Przez ponad godzinę miło pomachałem głową do rytmu i posłuchałem fajnych efektów dźwiękowych, głównie gitarowo-wokalnych. Fani GIAA mogą spokojnie bookować bilety na kolejne występy zespołu, nie zawiodą się. W poszukiwaniu klasycznego rockowego wymiatania LUB z drugiej strony zaskakujących eksperymentów, lepiej poszukać innych eventów.
PS: Najbardziej zapamiętam pokoncertowe dzwonienie w uszach, które trzymało prawie 3 dni.
foto: autor & www.svartheim.org