Wykluła mi się idea: koncert jak jajko niespodzianka, czekoladka jako gwarantowana radość. Clou - zabawka w środku, czasem plastikowy badziew, czasem perełka w kolekcji wrażeń.
Crimson ProjeKct doskonale wpasowuje się w to porównanie. Z jednej strony muzycy pobłogosławieni przez samego Roberta Frippa (oraz muzycy, którym błogosławieństwa udzielili pobłogosławieni przez RF) jednym słowem elita. Z drugiej - pod hasłem Crimson ProjeKct chowa się muzyka poszukująca. Nigdy nie wiadomo kto z kim będzie grał, co będzie grał i czy w trakcie poszukiwań muzycy nie odjadą tam, gdzie nasza faza, entuzjazm i zrozumienie zanikają. Niby wypada zaufać, ale znam osoby, które słysząc, że będzie grał ProjeKct a nie Król, uciekły spod kasy nie kupując biletów.
I to był błąd. Profesjonalistom wypada ufać, bo nawet najcięższe kwasy grane na żywo przez zawodowców wchodzą jak ambrozja, a ProjeKctowatość tego koncertu polegała wyłącznie na nieobecności Roberta Frippa. Odważni (a także nieświadomi) otrzymali regularny thebestowy koncert Crmisonów z Dinosaurem na początku, Red’em, Three of a Perfect Pair w środku i Thela Hun Ginjeet na bisy. ProjeKctowo na scenie zmieniały się konfiguracje, głównie grał cały sekstet, ale czasem na scenie zostawało samo (Power) trio Adriana Belew z Julie Slick i Tobias Ralph’em, czasem trio Stick Menów czyli Pat Matelotto, Tony Levin i Markus Reuter. Dwa numery zagrali Levin z Belew, zdarzył się Belew ze Stickmenami oraz Stickmeni z Belew bez Reuter. Dzięki rozmaitym konfiguracjom, ci (jakby nie patrzeć dojrzali) muzycy nie zmęczyli się zbyt szybko i grali dwie godziny czterdzieści minut. To bardzo dużo radości.
Na koniec mój mały konik: nagłośnienie – koncert był genialnie nagłośniony, serdeczne podziękowania dla akustyka!
Jajko z cudowną czekoladką, a zabaw(k)a w środku perfekcyjna.
PS. Wszyscy o tym trąbią, ale nie zaszkodzi powtórzyć – Robert Fripp, wspólnie ze znajomymi, przygotowują zupełnie nowe jajko długogrające z napisem King Crimson na złotku – nie mogę się doczekać.