Dzień pierwszy
Kwartet Marcina Ciupidro.
Festiwal który zaczyna się takim koncertem zapowiada się wyśmienicie. Co się jak najbardziej zisciło. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Band wibrafonisty legendarnego Robotaobiboka Marcina Ciupidro zaprezentował materiał z płyty Talking Tree na premierowym koncercie. Materiał znakomity i koncert znakomity. Strach pomyśleć jak będą wyglądały następne (materiały i koncerty). Panowie zagrali z dala od warunków naturalnych i/lub optymalnych. Kameralna, jazzklubowa muzyka, z wysokiej sceny sali teatralnej Impartu mogłaby zabrzmieć nieśmiało, nie na miejscu. Nic z tych rzeczy. Część zasługi należy się realizatorom dźwięku i znakomitemu nagłośnieniu. Wszystko zabrzmiało smakowicie, nie zginęło w pokaźnej, wysokiej sali, ale też nie ogłuszało, na szczęście, gdyż koncepcja muzyczna kwartetu nie uwzględnia ogłuszania, za to stawia na niuanse, naturalny, analogowy dźwięk, wytłumioną ekspresje.
Muzyka kwartetu jest ze wszech miar eklektyczna i trudna do zdefiniowania, coś z yassu, coś z postrocka (wibrafon :), coś z nu jazzu, a jednak zadziwiająco spójna i prawdziwa. Całość brzmiała bardzo ciepło, zarówno instrumenty akustyczne – bardzo vintage'owe w brzmieniu bębny, kontrabas, klarnety, wibrafon, jak i elektroniczne – analogowo brzmiące syntezatory nawijające charakterystyczne, groovowe pętle. Perkusista Wojciech Romanowski grał transowo, ale nie „bitowo” dodając swoją, ciekawie brzmiącą warstwę rytmiczną. W te meandrujące transowe bazy, czasem grane też na kontrabasie (Zbigniew Kozera), Marcin Ciupidro wplatał piękne tematy na wibrafonie, często z wspólnie z klarnecistą w precyzyjnych harmoniach, innym razem dublował motywy syntezatorowe, lub robił to co wibrafonista robi z reguły i musi lubić – wypełniał przestrzeń magicznymi harmoniami. Dominik rzekł – na wibrafonie nie można nap...dalać. Rzekłeś Dominiku.
Może tu nieco przesadziłem, gdyż w kwartecie jeden muzyk - klarnecista Mateusz Rybicki od ekspresji nie stronił, rzec można, nieraz ostro pojechał. Na transowych podkładach drapieżne tony klarnetów przywodziły na myśl Łoskot, choć bez łoskotowej dobitności i zapamiętania. To były tylko momenty. Niemniej te momenty nie zdominowały całej muzycznej opowieści, a uczyniły ją ciekawszą, wyrazistszą, dodały ostrych krawędzi w miękkim, lekko sennym krajobrazie. A że klarnet to nie saksofon, to nawet najbrutalniejsze frytowe rzężenie z tego instrumentu płynące ma w sobie ciepło drewna. I dobrze. Na ogół Rybicki wygrywał bogato modulowane melodie, z wielkim pietyzmem dla brzmienia i intonacji.
Cały repertuar był mocno zaaranżowany i precyzyjnie, ale z wielką lekkością zagrany. Wszystkie dźwięki do siebie pasowały, brzmiało znajomo, wręcz wrocławsko, a jednak jest to nowy, osobny głos na postrobotowej scenie. Oprócz harcującego z rzadka klarnecisty, nikt nie wybijał się specjalnie na pierwszy plan, gra była zespołowa i fair play.
Muzyka Ciupidro et consortess ma jakieś miłe sercu odrealnienie, za zakrętem przestrzeni czaił się profesor Tarantoga, a niektóre frazy musiały pochodzić od Elektrybałta. Więcej było w tym Lema niż w „solarisowym” finale. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Bardzo zacna załoga na żywo, ale też świetnie brzmiąca na płycie „Talkin Tree” z udziałem trzech perkusistów Huberta Zemlera, Wojciecha Romanowskiego, Marcina Raka i japońskiej marimbistki Shoko Sakai.
Eklektik Ensemble
Wieczorny występ Eklektik Ensemble był bardzo udany, zawodowo zagrany i (co na imprezach z Eklektik w nazwie jest standardem) świetnie nagłośniony i zrealizowany. Zespół złożony z Bonda (bas), Michała Zygmunta (gitara), Maćka Zakrzewskiego (kompozycje, elektronika), Adrianny Styrcz (wokale), a także Tomasza Gwincińskiego na gitarze i Roliego Mosimanna (producenta muzycznego całego Eklektik Session) na bębnach oraz kwartetu smyczkowego w składzie: Bartosz Bober, Olga Kwiatek, Ewa Hofman, Olga Kończak, wykonał głównie materiał z dopiero co nagranej płyty. Zespół zgranych muzyków, każdy z dorobkiem w kilku projektach zagrał repertuar z okolic trip hopu mocno zabarwionego dubem, jazzem i rockiem. Ale taka formuła nie pomoże wyobrazić sobie tę muzyki, jedynej w swoim rodzaju, eklektikowej. Muzyki wymykającej się kliszom, poszukującej, ale jednocześnie przystępnej. Z pewnością oddziałującej na wyobraźnię, kinematograficznej, nastrojowej.
W większości numerów lokomotywą był bas Bonda, mocny, rozpoznawalny, motoryczny. Elektroniczne basy również dobrze bujały. Na tej bazie w dynamicznej równowadze piętrzyły się dobrze zaaranżowane partie elektroniki, gitar. Bardzo charakterystycznym składnikiem mikstury była gitara Michała Zygmunta, rozbujana, zakorzeniona w bluesie i folku, wybrzmiewająca w powietrzu. Niektóre utwory były miały charakterystyczny dla kompozycji Michała składnik folkloru. W jednym z utworów również zaśpiewał w języku obcym. Niewiele dostał pola do popisu Tomek Gwinciński, gitarzysta osobny, doświadczony muzyczny odkrywca, tworzący na co dzień swój świat (sam w sobie bardzo eklektyczny). Jego partie dodawały utworom abstrakcyjnego, nieprzewidywalnego wymiaru. W starannie dobranych momentach kwartet smyczkowy wprowadzał całość na wyższy poziom filmowości, dodawał raz liryki, raz dramatu. Aranżacje smyczków w niektórych momentach kojarzyły się z Homogenic i Eumirem Deodato ze skandynawsko rozjechanymi harmoniami; kwartet zawsze miał coś do powiedzenia, a nie był tylko lirycznym wypełniaczem. Roli Mossimann na bębnach udowodnił że nie tylko przetwórstwo dźwięku opanował do perfekcji.
Wiele wykonanych utworów było piosenkami zaśpiewanymi przez Adriannę Styrcz, która radzi sobie bardzo dobrze, śpiewa zdecydowanie, ale z wyczuciem i ma wszelkie szanse żeby zabłysnąć jak znakomite wrocławskie Natalie – Grosiak i Lubrano. Adrianna śpiewa matową, „czarną” manierą, znakomicie pasującą do melancholijnego jazz-trip-hopu. Pasującą może aż za bardzo, bo domyślną, ale lepiej narzekać że pasuje niż że nie. Kobieta się dopiero rozpędza i jeszcze nawywija, ja wam to mówię. Brakowało mi nieco w tej polskiej odsłonie imprezy polskich tekstów piosenek. Tak czy siak bardziej mnie przekonywały dłuższe partie instrumentalne, z czysto osobistej preferencji. Nie przemówiła do mnie natomiast piosenka na bis – Personal Jesus – w jakiś sposób sprowadzała show na poziom „każdy lubi takie melodie jakie już słyszał”. A że Depeszy nie cenię, to inna sprawa.
Dzień drugi
KWARTET LUTOSŁAWSKIEGO
Lutosławski Quartet: Jakub Jakowicz: I skrzypce, Marcin Markowicz: II skrzypce, Artur Rozmysłowicz: altówka, Maciej Młodawski: wiolonczela
Prawdziwą ucztą dla ducha ten koncert był i zaryzykowałbym stwierdzenie że gdyby muzyce współczesnej zależało żeby trafić do wielbicieli różnej maści „progresywnej” „muzy”, toby się tejże poziom podniósł, połowa kapel by się ze wstydu zapadła pod ziemię, a niejeden fan kolekcję płyt by przerzedził, a może i garnitur kupił. Zwłaszcza że Lutosławscy nawet o ugarniturowanie nie dbają, w każdym razie na taką okazję. I super. Ale jej (współczesnej) za bardzo nie zależy. Choć właśnie mieliśmy do czynienia ze wspaniałym wyjątkiem. Młodzi muzycy z Kwartetu Lutosławskiego uchylili nam okna do wyższych rajów. Takie wizyty z lepiej rozwiniętych cywilizacji są równie cenne jak najazdy barbarzyńców na filharmonię. Ze swoimi drewnianymi skrzyneczkami spokojnie weszli w domenę elektrycznych bestii i zagrali muzykę totalną, która miała tyle wszystkiego, że starczyłoby na 5 kapel (chociaż tylko 3 numery – Lutosławskiego, Pendereckiego i własny).
- Kompozycje – długie wieloczęściowe utwory, w większości brzmiące totalnie abstrakcyjnie, z niezwykle zróżnicowaną rytmiką, tempem, dynamiką, harmonią, ekspresją, oszałamiające bogactwem intonacji, pomysłów brzmieniowych, karkołomnych pasaży granych solo, po kolei, w duetach, tercetach i kwartecie. Full wypas. Przy czym nie mamy znanego z wielu progresywnych kapel wrażenia popisu i przerostu formy nad treścią. Ta była muzyka do słuchania, emocjonalna, wciągająca w swoją opowieść, a jednocześnie niemal pozbawiona znajomych wątków i strategii. Dłuższe fragmenty brzmiały jak wyimprowizowane przez szalonych i dziwnie zestrojonych ze sobą maniakalnych muzyków. Słowem miód. Na symbolicznie nagłosnionych smyczkowcach nie można napi..dalać (ani na wibrafonie), ale nie znaczy to, że muzyka była pozbawiona dobrej dynamiki. Uderzenia wielotonowych akordów i piorunujące galopy bywały wściekłe, a z drugiej strony najcichsze piano, szmery, długie nuty (nuta nie może być dłuższa od długości smyka pomnożonej przez prędkość smykowania) emanowały spokojem i wyciszeniem. W dodatku kompozytorzy nie stronili od rozwiązań sonorystyczych – szurania smykiem wzdłuż strun, stukania dłonią w struny, pudełko itp. Ważne jest, że te wynalazki zostały wpisane w partyturę, tak jak inne nuty.
- Wykonanie. Powiedzieć że było kompetentne, to nic nie powiedzieć. Nie ulega wątpliwości, że jest to muzyka wymagająca wykonawczo, a zagrana została z taką swadą jak set standardów przez jazzowych wyjadaczy. Stąd to wrażenie ich nadludzkiego porozumienia. Fragmenty brzmiały jak gwałtowna muzyczna kłótnia, gdzie kilka osób przekrzykuje się i wpada sobie w słowo, całkowicie impulsywnie, a jednak, a jednak – jest to zaprojektowane i wyćwiczone. Muzyka Lutosławskiego z reguły nie pozbawiona jest „kontrolowanego aleatoryzmu” – wpuszczania elementu przypadku, ale to tylko zwiększa podziw dla młodych instrumentalistów, gdyż takie fragmenty, czy elementy były nie do wyśledzenia.
Nie będę się rozwodził dłużej, bo to trzeba słyszeć. 15 gwiazdek i tyle.
Lutosławski PUNKT remix.
Jan Bang, Erik Honoré, Arve Henriksen
To jest fajna zabawa. Skończył się wspaniały koncert kwartetu smyczkowego i zaraz po nim w innej sali wysłuchaliśmy remiksu i reinterpretacji tegoż koncertu. Takie rzeczy tylko we Wrocławiu. I w Norwegii, rzecz jasna, ponieważ to norwescy artyści byli autorami tego wydarzenia - - na PUNKT Festival robia takie fikołki częściej i od lat. Nie będę obszerniej o tym pisał, koncert był bardzo ciekawym improwizowanym ambientem z dużym użyciem materiału kwartetu, ale nie przeskoczył wyrazem i artyzmem pierwowzoru. Bardzo ciekawie zabrzmiała w tym miksie trąbka Arve Henriksena, dodając do smyczków kolejny akustyczny wątek. Jednak dużo było też elektroniki i realizacji dźwięku Jana Banga i Erika Honoré, która sama w sobie jest charakterystyczna i narzuca pewną manierę. Na pewna było to bardzo dobre i ciekawe, ale ciż Norwegowie pokazali później znacznie większą klasę w większym składzie i nieobciążeni powinnościami wobec materiału Lutosławski Quartet.
PUNKT
Arve Henriksen, Jan Bang, Stian Westerhus, Ingar Zach, Erik Honoré
Ta załoga pokazała do jak rozwiniętej formy dotarła muzyka improwizowana (w Norwegii). Koncert był wspaniałym abstrakcyjnym tworem, ambientowo-sonorystyczną magmą, co brzmi podejrzanie, ale kiedy ktoś to naprawdę potrafi robić, rezultatem są rzeczy co najmniej interesujące, a ten koncert był moim zdaniem wyśmienity. Nie bez przyczyny z Norwegii pochodzi czołowa kapela – improwizowanego noise-ambientu (ja prywatnie nazywam ich muzykę „psycho-barok”) - Supersilent. Gitarzysta który wystąpił w Imparcie, Stian Westerhus właśnie z Supersilent grał trasę. O ile wiedziałem czego spodziewać się po czterech artystach, piąty – Ingar Zach był dla mnie zagadką. Grał na instrumentach perkusyjnych, które w środowisku muzyków często nazywane są „przeszkadzajkami”. W zasadzie był on ważną częścią sekcji rytmicznej – w zespole nie było perkusji ani typowych bitów z puszki. Nawet jednak patrząc na jego instrumentarium, nie były to przeszkadzajki. Największym wielofunkcyjnym instrumentem był ogromny kocioł umieszczony przed muzykiem. Na membranie tego bębna Ingar kładł różne komponenty, grzechoczące, szurające, brzęczące. Nie żeby nie używał bębna jako bębna, ale nie walił w niego przeważnie. Monstrualny instrument nawet lekko palnięty brzmiał interesująco, w różnych miejscach różnie. Inne bębny i grzechotki też szły w ruch, do tego bardzo dziwnie brzmiące wiatrowe blaszki w które dmuchał. Wzbudzane smyczkiem metalowe misy. Wynalazki. Dla mnie ciekawe jest to, że był on pełnoprawnym współtwórcą całej magmy, jak Airto Moreira u Milesa.
Nie była to muzyka którą łatwo opisać (jak zwykle w przypadku wyczynów z tej sfery). Znajoma spisała swoje wrażenia w postaci quasi-wiersza i wydaje się to niezłym wyjściem, tyle tylko, że gdybym ja napisał taki „wiersz” były on całkiem inny, jednym słowem jest to wyjście w skrajny subiektywizm. Jedno jest pewne – można było sobie na tym koncercie wyświetlić niezły film w głowie. Czyli, rzec można, muza była sugestywna i wrażeniowa, przemawiała do wyobraźni.
W skupieniu dorównującym muzykom Lutosławski Quartet Norwedzy tkali na żywo przebogatą materię dźwiękową, falującą energią i emocjami, dokładnie wyważoną pomiędzy wszelkimi możliwymi skrajnościami. Charakterystyczne, że silne było wrażenie transu, posuwania się do przodu, pomimo że nie było żadnej prawdziwej sekcji rytmicznej. Ten drive pochodził w zasadzie od wszystkich muzyków, którzy mieli ten wspaniały dar splatania swojego pulsu z innymi, tak że trans nie był domeną żadnej sekcji. Może jednak wyróżniającą rolę miał tu Jan Bang, który najmniej (jak sądzę) dodawał oryginalnych dźwięków, za to odpowiadał za samplowanie na żywo, zapętlanie, wszelkiego rodzaju zabawę z powtarzalnością i akcentem. W jego pudełkach zbiegały się fale trzech indywidualnych wizji muzycznych, a on wypuszczał z nich czwartą – własną. Jego ustawiczne gibanie się, nawet w momentach niezwykle pozbawionych rytmu, jest wsłuchane w rytm całego utworu, a nie tylko aktualnego fragmentu. A jednocześnie jego praca nie rujnuje, nie zagłusza i nie sprowadza do rangi „jakiegokolwiek surowca dźwiękowego” wysiłków kolegów. Live sampling to skill 21 wieku, towarzysze. Z tych cudzych i swoich dźwięków, Jan buduje dodatkowe sekcje perkusyjne, rytualne chóry, mnoży elektroniczne bębenki, kołatki, gardłowe zaśpiewy, które nie zagłuszają, tylko dodają się do dźwięków pochodzących z tradycyjniejszych instrumentów. Innym trickiem Banga jest kontynuowanie fraz instrumentalnych i wokalnych w spoób imitujący do złudzenia rozwinięcie oryginalnych dźwięków na zasadzie „wszystkim sie zdawało że Wojski gra jeszcze...”, ale nie na prostej zasadzie echa się to odbywało. Wrażenie piorunujące.
Również wyłącznie gałkami i komputerem posługiwał się Erik Honore, będący w ścisłym duecie z Bangiem. Myślę, że pomagał zarządzać próbkami i robił jeszcze dodatkową edycję materiału. Nie dla kaprysu ci dwaj z reguły pojawiają się na scenie razem (obaj współpracowali z Davidem Sylvianem, Jonem Hassellem i wieloma innymi tuzami), a Erik jest traktowany jak doświadczony muzyczny kreator. Ale kto wie, może wpisywał komcie na fejsie – tego się nie da wykluczyć.
Nie chcę rozdymać tej recenzji, ani jej remiksować, więc udział pozostałych muzyków skwituję tak: posłuchajcie co oni robią i wyobraźcie sobie jak grają razem (często grają w różnych konfiguracjach). Posłuchajcie bo warto. Stian jest mistrzem, Arve jest mistrzem. To doświadczeni muzycy, którzy dbają o to, żeby stale zapuszczać się w nieznane rejony, ale szanują wszelką tradycję muzyczną i z niej czerpią. Skupiłem się na najbardziej nietypowych elementach tego eksperymentalnego wydarzenia. Może tylko jeszcze jeden szczegół: Arve Heriksen, grający bardzo nietypowo na trąbce i trąbkopodobnych (jak wiadomo) i śpiewający dziwne melizmatyczne arie prawie kobiecym dyszkantem(też wiadomo), śpiewał we Wrocławiu również etniczną manierą północnych ludów, zbliżoną do szamańskiej tradycji Samów z Laponii – jojk. Niezwykłe, pierwotnie brzmiące dźwięki, załamujące się w gardle alikwoty – to zabrzmiało w środku tej abstrakcyjnej magmy, jak prawdziwie ludzki, przejmujący ton. Nie bedę pisał czy mi się podobało. Zgadujcie.
Dzień trzeci
Eklektik Orchestra – Solaris
Arve Henriksen, Jan Bang Erik Honoré, Tomasz Gwinciński, Miłosz Rutkowski, Maciek Zakrzewski, Adrianna Styrcz, Kasia Pakowska, Andrzej Strzemżalski, Szymon Danis, Natalia Lubrano, Bartosz Bober, Olga Kwiatek, Ewa Hofman, Olga Kończak, Jan Krzeszowiec, Tomek Kasiukiewicz, Tomek Jędrzejewski, Przemek Gibki, Michał Lasota, Michał Muszyński, Michał Zygmunt, Bond, dźwięk: Roli Mosimann, wizualizacje: Odaibe
Tego dnia, czekał nas tylko jeden koncert, ale za to – finał. Tym razem, ta najludniejsza odmiana eklektikowych składów wzięła za temat ramowy „Solaris” – wybitną powieść science-fiction Stanisława Lema, dwukrotnie adaptowaną na film. Widać że osoby kształtujące program każdej Eklektik Session mają takie, niegłupie skądinąd, zamierzenie, żeby duży koncert finałowy zawsze osnuty był wokół motywów wziętych z innego kontekstu (w ostatnich czasach był koncert a propos zespołu Morphine, był a propos Zagubionej Autostrady Lyncha). Z tego osnucia wokół Solaris nie wybrnęli moim zdaniem zbyt akuratnie, bo właściwie tylko wizualizacje nawiązywały jakoś do powieści i sci-fi w ogólności. Kto zna Solaris nie zgodzi się sprowadzić powieść do stereotypowych obrazów typu „kosmonauta patrzy na planetę”, albo „kłębią się dziwne formy” (wizualizacje). Z kolei ten, kto powieści nie zna, niewiele się z tego spektaklu dowiedział. Ale też było to karkołomne zadanie. Muzyka czasami odlatywała, szybowała w przestrzeni i sugerowała tajemnicze zjawiska, ale odjęcie jej kosmicznej etykietki nic by nie zmieniło w odbiorze dzieła.
Nie zmienia to faktu, że koncert był bardzo udany. Mając ogólną formułę muzyczną zbliżoną do Eklektik Ensemble z dnia pierwszego (jazzy/trippy/electronic), Orchestra zatrudniła znacznie więcej ludzi (na szczęście nie wszyscy grali w tym samym czasie), więc było bogaciej, bardziej różnorodnie, potężniej. Cały design dźwięku również odzwierciedlał finałowość i kosmiczny rozmach. Momentami było potężnie, momentami ostro. W wielu utworach bębny brzmiały wręcz stadionowo i można było odnieść wrażenie, że koncert jest wydarzeniem zaplanowanym na większą przestrzeń i publiczność. Także dobór repertuaru, tym razem w większości piosenkowego i rozpoznawalnego (covery) kierował się bardziej na powszechniejsze gusty, choć nie masowe. Massive Attack, Portishead, Young Gods, niszowe ikony lat 90. otrzymały należny hołd. Świetnie, że znalazł się w tym towarzystwie Miles Davis (Shh-peaceful) i to znakomicie wykonany, może nie bardzo jazzowo, ale za to z dużym feelingiem i świetną aranżacją i ciekawymi partiami solowymi (puzon!). Nie będąc znawcą nie rozpoznałem kilku innych piosenek, wykonywanych z profesjonalną swobodą. Nie wszystkie moim zdaniem były trafione, niektóre duety wydawały się nieco żmudne, ale aranżacje były urozmaicone, a muzycy pierwszoklasowi – było czego posłuchać. Wokaliści generalnie nie zawiedli, nie wiem kogo bym wyróżnił, Natalia Lubrano i Adrianna Styrcz w duecie chyba uwiodły mnie najbardziej, ale panowie Andrzej Strzemżalski i Szymon Danis także pokazali klasę. Znalazł się też w programie typowo acid jazzowy dłuższy kawałek instrumentalny z wręcz bossanowowymi motywami. Z drugiej strony były momenty o wręcz dubstepowej wymowie. Tomasz Gwinciński zaśpiewał zaskakująco dobrze „Our House” The Young Gods, zagrał też parę gitarowych perełek. Kwartet smyczkowy stanął na wysokości zadania, Arve H. był jak zwykle niezawodny, trąbił, śpiewał, szeleścił do swojego instrumentu, a Jan Bang jak zwykle się bujał szatkując dźwięki. Nie miał jednak takiego pola do popisu jak w mniejszych grupach gdzie live sampling może mocno kształtować stylistykę, wmiksował się idealnie w aranżacje i tylko czasem zbijał z pantałyku przedłużając partię jakiegoś instrumentu o parę taktów, lub kompresując nagle całą frazę do industrialnego terkotu. Dramaturgia koncertu była dobrze zaplanowana, pomiędzy dłuższymi utworami pojawiały się budujące nastrój intra. Znakiem firmowym koncertów z serii Eklektik jest doskonała realizacja dźwięku, co przy takim bogactwie i ilości wykonawców i instrumentów jest sztuką samą w sobie. Brawa, Mr. Roli Mosimann!
Szybkim podsumowaniem – dobrze jest mieszkać we Wrocławiu, gdzie za 25 zyla można przez trzy dni rozkoszować się muzyką z najwyższej półki. Dalej utrzymuję, że najwspanialsze były koncerty Lutosławski Quartet i Norwegów z PUNKT, ale pozostałe ujawnienia oceniam na „zaledwie świetne”. Następny Eklektik po wakacjach, teraz czekamy na nagrania z tej edycji.
Foto: Dominik Konieczny