Tym razem – w odróżnieniu od poprzedniej wizyty - artysta zagościł w dużej sali Wytwórni. Nieprzypadkowo też podkreśliłem we wstępie fakt występowania muzyka w rodzinnym mieście. Bo jego występy w Łodzi miały zawsze szczególny charakter. Nie inaczej było i tym razem. Wszak spotkania Roguckiego z publicznością nie mają natury tradycyjnych koncertów; bardziej przypominają muzyczno – słowny spektakl z elementami rocka. Wydaje się wręcz, że dziś ważniejsze w tym wszystkim jest to, co artysta ma do powiedzenia, a nie do zaśpiewania. A spotkania z łodzianami czynią jego występy chyba bardziej osobistymi. Ma się bowiem wrażenie, że Rogucki otwiera się na nich jeszcze bardziej mówiąc o miejscach i zdarzeniach doskonale mu znanych, ale i znanych siedzącej przed nim publiczności.
Zatem łódzkie wątki pojawiały się tego czwartkowego wieczoru nader często, choć sam artysta głównym motywem spotkania uczynił tajemnicę i sens naszego istnienia. Zaczął od przywołania Witkacego, potem wielokrotnie odnosił się do ludzkiej codzienności, w której nie ma czasu na zatrzymanie i symboliczną ciszę. Czasami jego przemyślenia napotykały odzew ze strony publiczności, co sam Rogucki zręcznie komentował, niejednokrotnie wywołując śmiech wśród zebranych. Tych, którzy czekali na jakąś szczególną wylewność muzyka w temacie jego jurorowania w jednym z popularnych programów telewizyjnych, musiał nieco rozczarować. Ograniczył się tylko, przy okazji zapowiedzi Sopotu, do stwierdzenia, że… od niedawna uczy się używać swojej dupy.
Muzycznie wielkich zaskoczeń nie było. Siedzący z akustyczną gitarą na środku sceny Rogucki i towarzyszący mu po bokach bracia Marcin i Andrzej Szczypiorscy wykonali materiał z dwóch dotychczasowych albumów solowych wokalisty Comy - Loki – wizja dźwięku i 95 – 2003 - zgrabnie nim żonglując. Zaczęli od delikatnej i nastrojowej Ulotności, a zakończyli przejmującą Rudą wstążką zagraną na bis. A były też jeszcze i Nie Bielsko, Argonauci, A my, Legenda o próżności, Piosenka pisana nocą, Mała, Wrony, Szwajcarski nóż, czy piękne – jakby Radioheadowe - Piegi w locie. Wiele numerów zyskało zupełnie nowe aranżacje, które nie zawsze jednak wychodziły im na plus. Szatany poszerzono o improwizatorskie i zbyt rozciągnięte solo Marcina Szczypiorskiego na puzonie, nie przekonywały też Wielkie K i Sopot, które straciły na wyrazistej melodyce. Uzupełnieniem całości były wyświetlane na dużym ekranie fragmenty filmowe i animacje. Niekiedy zapętlone dodawały występowi swoistej transowości.