Obolałe części ciała, zdarte gardło, „pot i krew” to tylko przykłady „skutków” wczorajszej wizyty w warszawskiej Stodole, których mogli doświadczyć fani Bullet For My Valentine. Walijczycy powrócili do naszego kraju z koncertem promującym ich ostatni (naprawdę niezły) album Temper, Temper. Fani oczekiwali, że będzie „miazga”. I była.
Przed gwiazdą wieczoru zaprezentowały się dwa zespoły metalcore’owe (Coldrain i Callejon), ale niestety nie miałem możliwości, żeby uczestniczyć w ich występach. Około 20:15, gdy wchodziłem do klubu w środku było już stosunkowo dużo osób. Oczywiście większość z nich stanowili fani metalowych brzmień z melodyjnym zacięciem (naprawdę można takie osoby rozpoznać!), ale w tłumie można było dostrzec też osoby wiekowo starsze oraz dziewczyny przypominające bardziej fanki Justina, a nie metalu. Dało się jednak wyczuć atmosferę wyczekiwania, szczególnie pod barierkami, gdzie fani przy dźwiękach AC/DC oczekiwali na występ swoich idoli gniotąc niemiłosiernie tych, którzy byli na samym przodzie.
Szaleństwo rozpoczęło się przy pierwszych dźwiękach Rising Hell. Od początku wrażenie robiło mocne brzmienie, dynamiczne solówki, a przede wszystkim wgniatająca w ziemię sekcja rytmiczna. Muzycy nie oszczędzali się – wskakiwali na specjalne podesty, machali głowami, biegali – pełne wariactwo. Jeżeli kogoś nie poruszył numer otwierający, to niewątpliwie killer w postaci Scream, Aim, Fire nie pozostawił już nikogo w przedniej części sali obojętnym. Zaczęło się dynamiczne pogo, młynki i crowdsurfing – ochroniarze mieli dosłownie pełne ręce roboty, a zespół intensywnie niszczył bębenki ścianą dźwięku, która w głośnej jak zwykle Stodole brzmiała imponująco.
Koncert miał świetnie rozłożone akcenty. Tłum się zmęczył? To zaserwujemy i hiciora do pośpiewania (All These Things I Hate (Revolve Around Me). Atmosfera siada, to przyładujemy Temper, Temper z nowej płyty. Jestem pewien, że nie było na sali nikogo, kto by chociaż przez chwilę nie potupał nóżką, albo nie pomachał rączką.
Co było nie tak? Klimat trochę siadł w drugiej części koncertu, cały set nie był też zbyt długi (14 utworów, a pamiętajmy, że Bullet For My Valentine z rozbudowanych kompozycji raczej nie słynie). Zabrakło też spontaniczności i zaskoczeń (trasa jest raczej jednostajna), a większość utworów była odegrana przez muzyków mechanicznie. Momentami ginął też wokal, ale dźwiękowcy bardzo szybko reagowali, więc trudno uznać to za znaczną wadę. Muzyka i siła dźwięku jednak wystarczająco zrekompensowały te mankamenty i nie sądzę, żeby jakikolwiek fan Bullet For My Valentine wyszedł ze Stodoły niezadowolony.
Podsumowując, otrzymaliśmy w środowy wieczór dokładnie to, czego mogliśmy się spodziewać. Owszem, był to muzyczny „produkt”, ale na najwyższym poziomie i mimo wszystko, niepozbawiony emocji i pasji. A na sam koniec chciałbym zwrócić się do malkontentów, dla których zespół gra niezbyt „wyrafinowaną” muzykę – wczoraj na deskach stodoły wystąpił zespół, który świetnie połączył młodzieżową melodyjność z ostrymi, trashowymi riffami i elementami klasycznego heavy metalu. Warto to docenić.