Legenda rodzimego heavy metalu wreszcie dotarła do mojego rodzinnego grodu i… obecność na koncercie stała się dla mnie oczywistością.
Poznaniacy przybyli do Piotrkowa w ramach trasy promującej wydany pod koniec ubiegłego roku, bardzo ciepło przyjęty, album Piąty żywioł. I to od niego rozpoczęli swój występ. Bo na otwarcie poleciał kapitalny opener Myśl i walcz inaugurujący również płytę, a zaraz po nim Przebij mur. Z najnowszego krążka usłyszeliśmy jeszcze tego wieczoru rewelacyjne Serce na stos, mocno progresywne Może tylko płynie czas oraz Halfordowskie This War Machine. Szkoda tylko że zabrakło numeru tytułowego. A co poza tym? Prawdziwy koncert życzeń z silną reprezentacją Kawalerii Szatana (Dłoń potwora, Kometa Halley’a, Kawaleria szatana II i Sztuczne oddychanie jako drugi bis kończący koncert) i takimi perłami jak Szalony Ikar, czy Ostatni wojownik. Nie mogło zabraknąć oczywiście obowiązkowej i ponadczasowej – wykrzyczanej już wcześniej przez zebranych – ballady Dorosłe dzieci. Zabrzmiała na pierwszy bis i wypadła naprawdę szlachetnie i epicko, także dzięki silnemu wokalnemu wsparciu piotrkowskiej publiczności.
Ta zresztą bardzo szczelnie wypełniła klubową salę. Inną sprawą jest, że klub do największych nie należy. Jego kameralność pozwoliła oglądać występ może siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu turbo-maniakom. To ostanie słowo nie jest tu przypadkowe, bowiem już na początku koncertu spora grupa fanów rozpętała pod sceną prawdziwe pogowe piekło, które trwało niemalże do samego końca występu. Zespół za bardzo szaleć nie mógł, bo mikroskopijnych rozmiarów scena skutecznie to uniemożliwiała. Bardziej wylewny w tym względzie był tylko Struszczyk, który jak przystało na prawdziwego frontmana, dwoił się i troił. Przybierał hardrockowe pozy, wymachiwał mikrofonowym statywem, łapał też fajny kontakt z publiką. Raz nawet zasiadł za perkusyjnym zestawem! Żeby było jasne - Mariusz "Bobiś" Bobkowski nie został wtedy bezrobotny, gdyż przejął obowiązki wokalisty! Tak, to jeden z fajniejszych momentów koncertu. A sam Wojciech Hoffmann? Oczywiście w świetnej formie, choć z początku jakby nieobecny, z czasem nabierał scenicznego wigoru. Z nagłośnieniem mogło być lepiej (chwilami słabo słyszalny wokal), biorąc jednak pod uwagę wielkość klubu źle nie było. Udany, prawie dwugodzinny wieczór, z legendą będącą wciąż w dobrej formie.