ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

03.01.2014

Najlepsze albumy roku 2013 według redaktorów Artrock.pl

Najlepsze albumy roku 2013 według redaktorów Artrock.pl
Na artrock.pl nie znajdziecie jednego podsumowania. Ten rok dla każdego z nas był zupełnie inny, na inne płyty zwracaliśmy Waszą uwagę. Zachęcamy więc do zapoznania się z subiektywnymi opiniami poszczególnych redaktorów. Kolejność alfabetyczna, a teksty zostały podzielone na podstrony. Przyjemnej lektury!

strona 4 z 7

Krzysztof Niweliński

Ulubione płyty wydane w 2013 roku

Nie będę na tyle bezczelny, by w pojedynkę wybrać oraz wszem i wobec ogłosić rzekomo najlepsze płyty 2013 roku, więc w kolejności alfabetycznej podam tylko kilka, powiedzmy, że 11, więc 11 tych, które spośród wydanych w 2013 roku mnie do gustu przypadły najbardziej, w ten lub inny sposób silniej poruszyły i swoją zawartością ujęły, wywarły głębsze wrażenie, mocniej zapadły w pamięć etc., innymi słowy te, do których i w przyszłości pewnie z chęcią będę niekiedy powracać:

Ampacity Encounter One

Trójmiejską kapelę Ampacity poznałem dzięki Łukaszowi Modrzejewskiemu, który we wrześniu 2013 roku podarował mi był płytę Encounter One. Trzy długie, przestrzenne, utrzymane w brudnym, „oldschoolowym”, sięgającym lat 70. brzmieniu kawałki, a to przywodzące skojarzenia z Hawkwind, a to z Kyussem, a to jeszcze z kim innym, natychmiast wpadły mi w ucho. Muzycy potrafią sprawnie i z werwą grać, wiedzą, co i jak chcą grać. Grupa ma duży potencjał, dlatego z zaciekawieniem czekam na jej kolejne nagrania. No i wykonana przez Kubę Sokólskiego okładka Encounter One zdecydowanie przypadła mi do gustu.

David Bowie The Next Day

Stary mistrz nie zawodzi. Bo wie Bowie, nie gwiazda jednego lub kilku sezonów, lecz muzyk doświadczony i artysta z prawdziwego zdarzenia, jak pisać, nagrywać i wykonywać przeboje.

Carcass Surgical Steel

W zwieńczeniu recenzji, jaka za kilka miesięcy pojawi się na stronie ArtRocka, zainteresowany Czytelnik będzie mógł wyczytać, co następuje:

Surgical Steel jest albumem bardzo dobrym, prezentującym krwisty, rasowy death metal w unikalnym, Carcassowym wydaniu. To płyta będąca wypadkową dotychczasowych dokonań zespołu, w szczególności Necroticism – Descanting the Insalubrious i Heartwork, którym jednak nie dorównuje, oraz Swansong, które z całą pewnością przebija. O ile jednak dotąd grupa każdorazowo zmieniała swoje oblicze, o tyle tym razem pozostała zanurzona w swej przeszłości. Twórczo ją jednak wyzyskując, nagrała wysokooktanowy, wartościowy materiał, pobudzający do wytężonej pracy krwiobieg ukontentowanego słuchacza. Ten jednak może mieć obawy, czy następnym razem, oczywiście przy założeniu, że taki będzie, Carcass da radę, jak przed laty, znowu zmienić własne oblicze, pójść na przód i nagrać coś świeżego, odmiennego od tego, co przedstawił wcześniej. Gdyż jeśli nie, to szkoda, by jak tyle szacownych zespołów przed nim, czepiał się zębami własnego ogona i w połykaniu go przeżerał i roztrwaniał swoje dobre imię. Tego zaś ani zespołowi, ani sobie, ani też innym wieloletnim wielbicielom Ścierwa nie życzę”.

Nick Cave & The Bad Seeds Push the Sky Away

Płyta mimo że oszczędna, to mocna i wyrazista, choć nie pozbawiona kilku słabszych, wręcz nudnawych momentów. Okładka, ozdobiona piękną fotografią przedstawiającą Cave’a i jego małżonkę, nasuwać może wielorakie skojarzenia. Czyżby to była zrozpaczona, stąpająca na palcach z powodu odczuwanego przez siebie, spowodowanego grzechem pierworodnym, palącego wstydu Ewa, gnana przez Boga precz z raju na wieki wieków amen?

Miles Davis Live in Europe 1969: The Bootleg Series, Vol. 2

Nie będę się rozpisywać. Wszakże dzieło Boga samo się obroni.

Roy Harper Man & Myth

Nie po raz pierwszy można zakrzyknąć w ślad za Led Zeppelin Hats Off to Roy Harper!!!

Light Coorporation about

Jak zapisałem w poświęconym trzeciemu albumowi Light Coorporation tekście, „about gwarantuje skłonnemu do podejmowania muzycznych wyzwań słuchaczowi istną ucztę i przygodę muzyczną, mniej stonowaną i zachowawczą, a bardziej nieprzewidywalną, śmiałą i oryginalną aniżeli udane Rare DIALECT, mniej introwertyczną i nieprzeniknioną, bardziej zaś konkretną i zwartą niźli wspaniałe przecież Aliens from Planet Earth”. To płyta, która pośród tylu wydanych w ostatnim roku tytułów wyróżnia się „artyzmem i oryginalnością, jak również cechującą szanujących się artystów swobodą twórczą i bezkompromisowością”. Z tych i innych względów pozostaje about, wraz z Monkey Minds in the Devil’s Time Steve’a Masona, moją ulubioną płytą 2013 roku.

Steve Mason Monkey Minds in the Devil’s Time

Na niejedno zagraniczne i krajowe zestawienie czy podsumowanie muzyczne 2013 roku rzuciłem okiem w poszukiwaniu Monkey Minds in the Devil’s Time Steve’a Masona, szkockiego muzyka, może najlepiej znanego ze współpracy z inspirującym The Beta Band, który w 1996 roku zresztą współzakładał. O dziwo jednak, odnalezienie Monkey Minds in the Devil’s Time na którejkolwiek z pieczołowicie ułożonych list okazało się niemożliwością. Mimo to pewien jestem, że przyszłość należeć będzie właśnie do tej płyty Masona, który zresztą nie po raz pierwszy ogłosił pod swoim nazwiskiem fantastyczny materiał. Talent, wena, pomysłowość i erudycja muzyczna to niektóre z wielu przyczyn, które czynią Monkey Minds in the Devil’s Time dziełem skończonym i fenomenalnym, albumem złożonym z 20 frapujących elementów, które pomimo cechującej je różnorodności współtworzą przemyślaną i zwartą opowieść. Niesamowita jest okładka tej płyty, wspaniała jest wypełniająca ją muzyka, swoim rozmachem dorównująca Play Moby’ego, świetne są okraszające ją teksty. Płyta wielka, piękna i ważna, o czym jeszcze mało kto wie, lecz w przyszłości się dowie. Także za sprawą ArtRocka, na którym za kilka miesięcy ukaże się kilka tekstów poświęconych dotychczasowemu dorobkowi muzyka, w tym recenzja niniejszym zachwalanego albumu. Jedna taka płyta, jak Monkey Minds in the Devil’s Time wystarczy, by dany rok pod względem muzycznym uznać za naprawdę udany. Gdybym miał wybrać tylko jedną jedyną, najulubieńszą i najbardziej cenioną przez siebie płytę 2013 roku, tą byłoby właśnie MMitDT Steve’a Masona.

Primal Scream More Light

Primal Scream ogłosiło w roku 2013 kolejną udaną płytę, która szczególnie wciąga zwłaszcza w swojej mocniejszej, „pierwszej połowie”. Aczkolwiek i następujące dalej utwory wstydu grupie w żadnym razie nie przynoszą.

Soft Machine Legacy Burden of Proof

Kawał bardzo dobrej, mistrzowsko wykonanej muzyki. Jak Imć Tomasz Ostafiński, gorąco polecam!

The White Kites Missing

Interesujący i wcale udany, pobudzający wyobraźnię debiut kolejnej nadziei polskiego rocka. Płytę nader pozytywnie ocenił i gorąco zarekomendował w swoim tekście Konrad, więc zainteresowanych odsyłam właśnie do recenzji Kolegi WspółRedaktora. Płyty tak wysoko jak Konrad co prawda bym nie ocenił, lecz jak Szanownego Kolegi, tak i moja ocena jest jedynie w pełni subiektywna. Pewne jest, że grupa The White Kites ma niemały potencjał, więc życzyć jej można, by w pełni rozpostarła w jak najbliższej przyszłości skrzydła.

Krytyczne uwagi poświęcę Dream Theater Dream Theater, Shrine of New Generation Slaves Riverside oraz The Raven That Refused to Sing (and Other Stories) Stevena Wilsona. W moim przekonaniu nie są to albumy szczególnie udane, w rzeczy samej - każdy zdaje się być jednym ze słabszych, o ile nie najsłabszym w dorobku każdego z pomienionych zespołów/artystów. Być może najlepszą z trzech wymienionych pozycji jest płyta Riverside, chociaż nie potrafi poruszyć jak Second Life Syndrome, nie ma też takiej mocy, jak ADHD. Oczywiście, co mnie wcale nie podoba się, innych może w pełni zadowalać. Natomiast nowa płyta Dream Theater jest tak słaba, jak do tej pory były w dorobku grupy chyba tylko Systematic Chaos (tu jednak było świetne In the Presence of Enemies) i Black Clouds & Silver Linings, a nie wiem, czy nie jest jeszcze słabsza od nich, stąd w pełni zasłużenie została srodze skrytykowana w opublikowanych na łamach ArtRocka tekstach Piotra „Strzyża” Strzyżowskiego i Michała „Telperiona” Nowaka. Przy odsłuchu tej płyty aż zapiera dech w piersiach, jednak nie z powodu wielu pozytywnych, lecz nawału negatywnych wrażeń. Natomiast Wilson nagrał, jak uważam, najmniej interesującą z sygnowanych dotąd jego nazwiskiem płyt. Co gorsza – zaczął tracić dobre pomysły i zjadać własny ogon, narażając ceniącego go słuchacza między innymi na obcowanie z - tak chwalonym przez wielu – tytułowym utworem, nieznośnie tragizującym i przesadnie słodkim, żmudnym, rozwlekłym i nijakim, pozbawionym smaku i utrzymanym w złym guście The Raven That Refused to Sing. Złośliwie można dopisać, że źle się stało, iż Wilson nie wziął przykładu z kruka. Zamiast więc słuchać tego przeciętnego albumu, mającego jednak – podobnie jak Shrine of New Generation Slaves Riverside – niezłe momenty, lepiej jest moim zdaniem powrócić do wcześniejszych, świeższych i ciekawszych, bez porównania lepszych, jakże licznych i udanych dokonań Wilsona, głównie zarejestrowanych przezeń wspólnie z Porcupine Tree (chociażby Radioactive Toy  z On the Sunday of Life, Always Never z Up the Downstair, The Moon Touches Your Shoulder z The Sky Moves Sideways, Dark Matter z Signify, Don’t Hate Me z Stupid Dream, Shesmovedon i Hatesong z Lightbulb Sun, Trains z In Absentia, z Deadwing nic, Anesthetize z Fear of a Blank Planet, Time Flies z The Incident), ale też zamieszczonych na poprzednich płytach solowych muzyka, Insurgentes (np. No Twilight Within the Courts of the Sun) czy Grace for Drowning sprzed dwóch lat (Remainder the Black Dog). Lecz jeśli komuś podobają się najnowsze albumy studyjne trojga wspomnianych na początku niniejszego akapitu wykonawców, niechaj je słucha z euforią w duchu, radością w sercu i uśmiechem na ustach. Ja nie jestem w stanie i szkoda mi na nie czasu, kiedy dookoła tyle jest innej, wspanialszej i rzeczywiście wspaniałej, a częstokroć wciąż nieprzesłuchanej muzyki.

Aha, dosyć ciekawą i całkiem udaną płytę nagrał Haken, a tą jest The Mountain. Wbrew temu, co wielu twierdzi, nie jest to jakaś znakomitość, lecz bez wątpienia jest to dobra płyta, której chwilę (acz nieprzesadnie długą!) warto poświęcić. Ot, taka fuzja nudnej Anathemy z Pain of Salvation lub raczej Dream Theater, to pojawi się monotonny a podniosły wstęp, w niewybredny sposób powielający twórczość braci Cavanagh, to fajna solówka à la John Petrucci, kiedy indziej usłyszy się jakieś nawiązanie do King Crimson lub granie nieco podobne do Anekdoten czy Änglagård itd. Muzycy mieszają i grają dobrze, choć do biegłości Dream Theater wiele im brakuje. Mimo licznych zastrzeżeń płytę oceniam pozytywnie, tak na 7 lub - po pewnym naciągnięciu - 8 gwiazdek w skali ArtRocka, sądzę więc, że warto polecić ją miłośnikom progresywnego metalu i rocka.

Co spodobało mi się, to trzecia płyta norweskiej grupy Airbag, szumnie zamianowana jako The Greatest Show on Earth. Aż tak dobrze w żadnym razie nie jest – płyta jest odtwórcza i nieoryginalna, lecz pomimo cechującej twórczość grupy rozwlekłości dobrze zagrana, przyjemnie nawiązująca do dokonań m.in. Porcupine Tree połowy lat 90., wypełniona udatnymi, „Gilmourowskimi” solówkami itd. Pozostając przez kilka dni pod pewnym wrażeniem tej płyty, sięgnąłem naiwnie po wcześniejsze dwa albumy Airbag. Przy odsłuchu pierwszego nieomal oszalałem z nudów, przy drugim, przejściowym pomiędzy debiutem a trzecią płytą, uznałem, że dobrze nie jest, ale jest lepiej niż na wcześniejszym krążku, przeto stwierdziłem, że grupa rozwija się i idzie we właściwym kierunku. Chociaż kiedy siedzący ze mną na dyżurze w redakcyjnej kanciapie WOJTEKK usłyszał, że Greatest Show on Earth podoba mi się, huknął, urokliwie cedząc słowa, Wot-da-fak? i zapytał, podejrzliwie przewiercając moją skromną postać wzrokiem, ile procentów wychyliłem przed odsłuchaniem tej płyty. Kiedy odparłem, że tym razem jestem trzeźwy, podbiegł do mnie ze stetoskopem, wsadził do ust termometr, uprzednio poprosiwszy o dmuchnięcie w alkomat, i zaczął świecić po oczach żarówą. Opukał, obadał i gdy po kilku minutach stwierdził, że rzeczywiście nic nie piłem i że ogólnie jestem zdrowy jak ryba, skwitował, że srogo się na mnie zawiódł. Powiedziałem, że nie powinien się dziwić – skoro takie tuzy, jak DT, Wilson czy Riverside nagrywają słabe albo, w najlepszym razie, przeciętne i mało interesujące płyty, to jestem jak tonący, który czepia się brzytwy. Wówczas wypisał mi receptę, na której widniało kilka nowych płyt z poletka włoskiego progrocka, tak lubianego przez redakcyjnego Doktora, i zalecił mi ich natychmiastowe odsłuchanie. Cóż, nie były to rzeczy wybitne, ale rzeczywiście każda była niczego sobie, przeto zachęcam Szanowne Czytelniczki i Szanownych Czytelników do zapoznania się z kilkoma albumami, jakie w ramach odtrutki na Airbag zalecił mi odsłuchać Wojtek. Jacy to wykonawcy, jakie to płyty? Wystarczy poszperać w grudniowych recenzjach Doktóra z Bieszczad. Dziwne i przydługie nazwy z miejsca rzucą się każdemu w oczy.

Wyznać muszę, że podobne pytanie, więc Ileś wypił, człowieku, przed odsłuchaniem nowego Deep Purple?, mógłbym Wojtkowi postawić i ja. Bardzo spodobała mu się bowiem ostatnia płyta Deep Purple, Now What?!, zbierająca zresztą na ogół szalenie pozytywne recenzje. Przykładem niechaj będzie nader entuzjastyczny tekst autorstwa mojego redakcyjnego Kolegi, wspomnianego już Konrada Siwińskiego. Jak dla mnie, produkt to przeciętny lub nieco ponadprzeciętny, na więcej niż 6 gwiazdek raczej nie zasługujący.

Ha, w sumie nie dziwię się, Wojtku, żeś w tym roku nabawił się zapalenia ucha. Po takich cudach, jak Now What?!, nie ma się co dziwić, że i doświadczonego rockera, takiego starego wyjadacza, jak Ty, dopadła jakaś infekcja.

Tak tak, rzuciło się biedaczkowi na uszy i przez kilka tygodni chodził z trąbką przy uchu, by dokładniej słyszeć polecenia Naczelnego, w ramach zaganiania do roboty swoim zwyczajem co rusz rozstawiającego wszystkich pracowników po kątach. Kiedy jednak Wojtek wreszcie wydobrzał, obaj zgodziliśmy się, że nowa płyta Black Sabbath, czyli 13, to powrót udany, lecz w żadnym razie nie powalający. Ot, solidne 6 gwiazdek, a przez wzgląd na długoletnią znajomość i dzięki wypożyczeniu pracującego nieopodal nad nowym odcinkiem drogi walca – nawet 7. Nie więcej. Chociaż Paweł Horyszny powiedział, że nawet 6 to jest za dużo.

Ogólnie rok był udany, a kto uważa inaczej, ma do tego prawo.

Czytaj na stronie: 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7