Wieczór z różnymi odmianami ciężkiego metalu, w iście międzynarodowym wykonaniu, przeżyli wszyscy ci, którzy w niedzielny wieczór stawili się w gliwickiej PreZero Arenie…
A stawili się niezwykle licznie. Długo przed samym wydarzeniem organizator informował o przeważającej liczbie sprzedanych wejściówek i faktycznie, mniejsza z gliwickich aren wyglądała pod tym względem imponująco. Podobnie jak znajdujące się w przestronnym holu i rozciągające się na kilkanaście metrów stoisko z merchem, pełne koszulek, bluz i innych gadżetów wszystkich występujących tego dnia wykonawców.
Punktualnie o 18 swój 35-minutowy koncert rozpoczęli Amerykanie z Gatecreeper, którzy zagrali z pewnością najbardziej „brudny”, surowy, uciekający od zapamiętywalnych melodii, za to czerpiący z ducha solidnego, ekstremalnego death metalu, set. Nie bawili się też w wielką scenografię, ot, niezbyt wielkie logo nad sceną, zza którego wystawała nazwa… następnej formacji. Rewelacji nie było, ale z zadania „otwieracza”, przygotowującego do równie ciężkiego, ale bardziej złożonego grania, wywiązali się dobrze.
Po kwadransie na scenie byli już Finowie z Amorphis, czyli grupy, która najbardziej intrygowała mnie tego wieczoru. Artyści powrócili po trzech latach, wydanym ledwie miesiąc temu, znakomitym albumem Borderland i… zagrali z niego tylko dwie rzeczy – Bones, którym rozpoczęli występ, oraz Dancing Shadow. I to był w zasadzie dla mnie jedyny minus występu, bo zabrakło mi choćby fantastycznego i wzniosłego Despair. Cóż, rozumiem, że przyjdzie czas na headlinerską trasę, podczas której muzycy zagrają więcej nowego materiału. W wyniku tego dostaliśmy praktycznie perfekcyjne The best of. Bo ze sceny leciały same hity, takie jak arcymelodyjne i ozdobione często tymi „metalicznymi, gitarowymi pajączkami” Silver Bride, Wrong Direction, The Moon, Death Of King, Black Winter Day, House of Sleep i The Bee, którym zakończyli pięćdziesięciominutowy występ. I choć zebrani nie zawsze popisywali się wokalnymi zaśpiewami, na które zespół robił miejsce wyciszając instrumenty, to i tak przyjęcie mieli gorące.
Bardzo lubiane u nas szwajcarskie Eluveitie już bardziej zadbało o scenografię, bowiem za ich plecami pojawiła się wielka płachta prezentująca leśną naturę. Do tego aż ośmioro muzyków robiło, jak to u nich, sporo zamieszania, w tym przede wszystkim przykuwające oko panie - Fabienne Erni na celtyckiej harfie i Lea-Sophie Fischer na lirze korbowej. Pierwsze skrzypce, głównie wokalne, grał jednak Chrigel Glanzmann a ze sceny płynęło do zebranych zgrabne połączenie melodyjnego death metalu z folkiem o celtyckim zabarwieniu. Ich trwający pięćdziesiąt minut występ zdominowały nagrania z dwóch ostatnich albumów, tegorocznego Ànv i poprzedniego Ategnatos. Nie mogło wszak zabraknąć ultra przebojowego The Call of the Mountains z Origins.
Gwiazda wieczoru, szwedzkie Arch Enemy, wyszła dwadzieścia minut po 21 i została na scenie przez kolejne osiemdziesiąt. I tu już poziom produkcji wskoczył na najwyższy pułap. Kapitalnie obudowana z trzech stron scena grafikami z albumu Blood Dynasty i niesamowicie bogate, ekspansywne światła robiły wrażenie. Podobnie jak frontmanka o niebieskich włosach, Alissa White-Gluz, w obcisłym czarnym kostiumie z czerwonymi refleksami, dzielnie zastępująca od wielu już lat słynną Angelę Gossow. Mocny growl, gorący kontakt z publicznością i sceniczna wszędobylskość mogły imponować. Grupa promuje aktualnie wydany w marcu tego roku album Blood Dynasty i dlatego z niego wybrzmiały cztery numery (świetny, tytułowy Blood Dynasty, Dream Stealer, Liars & Thieves i, chyba najbardziej nośne, Illuminate the Path). Poza tym zrobili przegląd bodajże siedmiu wcześniejszych albumów kończąc występ zagranymi na bis Snow Bound i Nemesis, podczas którego nad głowami zebranych znalazły się ogromne gumowe piłki. W trakcie instrumentalnego outro, Fields of Desolation, muzycy pożegnali się z publicznością, zamykając ten bardzo udany wieczór.