Trudno mi zwykle uwierzyć w teksty w stylu ‘akustyczny koncert jeszcze lepsze od zwykłych’. Zwykle akustyczne wersje utworów coś tracą, przez ograniczenia brzmieniowe, personalne itd. Jednak w przypadku Anathemy rzeczywiście można powiedzieć, że less is more. Nie miałem wysokich oczekiwań, ale nawet gdybym miał, to bym się nie zawiódł.
Wyszli bardzo punktualnie, a w sumie wyszedł tylko Danny Cavanagh. Najpierw na gitarze akustycznej zrobił prosty loop rytmu, potem loop melodii i nagle wyłoniło się z tego ‘Thin Air’. Potem wyszli Vincent, Lee Douglas i już nie przestawało być ani na chwilę bardzo dobrze. Świetnie zabrzmiały utwory z najnowszego albumu, który wprawdzie nie przypadł mi zupełnie do gustu, ale na żywo brzmiały ładnie. Były utwory z We’re Here Because We’re Here, Alternative 4, A Natural Disaster. Grali utwór za utworem i nie pozwalali ani na chwilę się nudzić. Kiedy grali ‘A Natural Distater’ zgaszono WSZYSTKIE światła i poproszono zebranych o zapalenie latarek w telefonach). Bardzo ładnie wyszedł cover floydowego ‘High Hopes’ – zaśpiewany przez całą publiczność razem z samym Dannym, który zrobił cały utwór w pojedynkę. Największe słowa uznania należą się właśnie Danny’emu, który grał na fortepianie, bez przerwy robił bardzo sprawnie swoje loopy gitarowe, śpiewał i nie zszedł chyba ani razu ze sceny. Naprawdę podziwiam go za to. Tylko jeden raz przeprosił, że musiał nagrać jeden rytm drugi raz, bo coś nie wyszło. Oczywiście przerodziło się to w bardzo zabawną sytuację. Trzeba też pamiętać, że gdański koncert był pierwszym tej akustycznej trasy, co muzycy często podkreślali. Dlatego czuć było odrobinę improwizacji i eksperymentów w kilku miejscach. Niepotrzebnie jednak Danny i Vincent tyle razy o tym przypominali między utworami, gdyż naprawdę dobrze i płynnie im szło, a wesoła publiczność i tak wybaczyłaby wszystko. Publiczność naprawdę dopisała. Wprawdzie było wiele krzyków ze strony jej bardziej podchmielonej części, żeby trio grało utwory z metalowych czasów Anathemy, ale muzycy bardzo chętnie odpowiadali na wszelkie zaczepki i obracali je w nawet zabawne żarty. Jeszcze zabawniej było kiedy Vincent mówił ‘zajebiście’ i ‘kapusta’. Łatwo można kupić publiczność w Polsce :) Jedyne zastrzeżenie, jakie mogę mieć to to, że było trochę za mało Lee Douglas i zbyt często grali tylko bracia. Innych zastrzeżeń nie mam.
Koncert był bardzo sympatyczny, na wysokim poziomie i naprawdę interesujący. Ani ja, ani towarzysząca mi osoba (zupełnie nie znająca Anathemy) nie nudziliśmy się ani przez moment. Nie rezygnowano z żadnych chórków i smaczków, a utwory były pełne dynamiki. Lekko okrojone brzmiały bardzo świeżo i każdy był zagrany z sercem. Czego chcieć więcej?
Znakomity wieczór.
setlista:
Thin Air
Untouchable, Part 1
Untouchable, Part 2
Deep
Dreaming Light
The Beginning and the End
Flying
Shroud of False
Lost Control
Destiny
Inner Silence
One Last Goodbye
Are You There?
High Hopes (Pink Floyd cover)
A Natural Disaster
Parisienne Moonlight
With or Without You (U2 cover)
Fragile Dreams
Encore:
Another Brick in the Wall Part 2 (Pink Floyd cover)
Encore 2:
Eleanor Rigby