Zresztą już w samej zapowiedzi Peter Gabriel porównał dzisiejszy koncert do kolacji składającej się z trzech dań; startera (część akustyczna), dania głównego (część „elektryczna”) - oraz jeśli ktoś zdoła wytrwać – deseru (płyta „So” w całej swej okazałości).
Pomimo faktu, iż ostatnie – średnio ciekawe – poczynania byłego lidera Genesis mogą budzić wątpliwości co do jego artystycznej formy (flirty z orkiestrą przy okazji „Scratch My Back” i „New Blood” nie są szczytem jego możliwości) to jednak jak przychodzi do koncertów na żywo to wszelkie wątpliwości znikają z kilkoma pierwszymi dźwiękami. Zresztą nowoczensna, monumentalna (niedawno zresztą oddana do użytku – z opóźnieniami jak się okazało przez co występ Gabriela w Glasgow przez pewien okres stał pod znakiem zapytania), mogąca pomieścić niemal 12 tysięcy ludzi hala The Hydro wypełniła się do niemal ostatniego miejsca, co już mówi samo za siebie. Co klasa to klasa. Nie chodzi nawet o cyferki, czy o kredyt zaufania u fanów, lecz bardziej o fakt, że Artysta pokroju Gabriela mimo wszystko poniżej pewnego – wysokiego – poziomu nigdy nie schodzi. Nie inaczej było w czwartek.
Część akustyczna. Na pewno zaskakująca jeśli chodzi o formę sceniczną. No czy możecie sobie wyobrazić główny niby-szkocki motyw „Come Talk To Me” odegrany przez Davida Sanciousa na akordeonie? Albo „Shock The Monkey” zagrany na dwie gitary akustyczne z lekko jazzującym feelingiem? A jednak! Jak widać da się wyciągnąć z klasyków coś nowego i nie odkrytego dotychczas.
Oczywiście mimo wszystko „część elektryczna” zachwyciła bardziej. Kolejne utwory nie zostały tak obdarte ze swojej mocy i przekazu. Piorunująco wypadło chociażby „Secret World” z niesamowitym przysłowiowym pałerem swojej środkowej części. To samo można powiedzieć o całym „Diggin’ In The Dirt”. Nie brakowało również klasyków z trzeciej i czwartek płyty Gabriela, z których zdecydowanie najlepiej wypadł dramatyczny „No Self Control, okraszony zresztą kilkoma teatralnymi trickami wokalisty.
„So” wypadło świetnie, lecz również tutaj Peter pozwolił sobie na kilka modyfikacji. Po powalających „Red Rain” i nieśmiertlnym „Sledgehammer”, w „Don’t Give Up” żeńskiej partii wokalnej udzieliła szwedzka wokalistka Jenna Abrahamsson (występująca zresztą jako support przed występem Gabriela), której barwa głosu zdecydowanie różniła od tej, którą oryginał okrasiła Kate Bush. Śpiew Jenny ma charakter bardziej folkowy, osobiście kojarzący się mi z Hannah Stobbart z The Wishing Tree, co zresztą wyszło całości na dobre, gdyż nadało tej przepięknej kompozycji dodatkowego smaczku.
Kilka kolejnych kompozycji również zabrzmiało inaczej. „That Voice Again” i „Big Time” zdawały się być odegrane nieco ostrzej, aby wyzbyć się tych nieco popowych naleciałości oryginałów. Również brudniej zabrzmiało „We Do What We’re Told”, jednak w tym przypadku w wielką niekorzyścią dla utworu, gdyż poprzez ten zabieg zaracono gdzieś po drodze ten tajemniczy i mroczny charakter kompozycji.
Koncert był absolutnie niesamowitym przeżyciem dla każdego fana. Występy na żywo takie jak ten potwiedzenie niekwestionowanej pozycji Peter Gabriela w muzycznym świecie. Nie musi nikomu – a zwłaszcza sobie samemu - niczego udowadniać. Robi swoje, otacza się ludźmi, którzy uwielbiają grać to co on, do tego bawiąc się przy tym znakomicie („Sledgehammer”, „Solsbury Hill”, czy „In Your Eyes” koronnymi przykładami; kto widział ten wie...).
Peter Gabriel pozostaje wciąż ekstraligowym Artystą potrafiącym stworzyć niesamowity i niezapomniany spektakl.
Setlista: