ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

02.10.2013

NEAL MORSE BAND, Kraków, Studio, 28.09.2013

NEAL MORSE BAND, Kraków, Studio, 28.09.2013

Targają mną dosyć ambiwalentne odczucia po pierwszym w naszym kraju koncercie zespołu Neala Morse’a. Bo nie wszystko było takie, jak pewnie sobie fani tej kapeli - a i ona sama – wymarzyli.

Zacznijmy od frekwencji i powiedzmy otwarcie – szału w krakowskim klubie Studio z nią nie było. Sprawę ratowały oczywiście postawione w rzędach krzesła - w większości zapełnione - w bocznych sektorach jednak pustawe, tak jak charakterystyczne „studyjne” trybunki, tego wieczoru zamknięte dla zebranych. Morse z Portnoyem przyzwyczajeni są zazwyczaj do nieco większych audytoriów i myślę, że to co mieli przed sobą, będąc na scenie, lekko ich rozczarowywało.
A czy właśnie z tego powodu zagrali tylko dwie godziny? Nie wiem. Jedno jest pewne. Każdy od lat śledzący poczynania tego bandu wie - choćby po wypasionych, licznych koncertowych płytach DVD – że artyści lubią sobie pograć przez trzy godzinki. Odpowie ktoś – to tylko kolosalne sztuki grywane na potrzeby zapisu. W porządku, faktem jest jednak to, że trzy dni wcześniej w Izraelu i dwa dni wcześniej w Grecji zostali na scenie nieco dłużej i bisowali więcej razy.

Dobra, koniec narzekań, bo tak naprawdę krakowski koncert był arcyprofesjonalny. Przyzwoite światła i takowe nagłośnienie oraz - przede wszystkim - pięciu doskonałych instrumentalistów, którzy mają swój fach w jednym palcu. I nie mam tu wyłącznie na myśli najważniejszych w kapeli Neala Morse’a i Mike’a Portnoya, ale i dwóch panów w założonych do tyłu czapeczkach: potężnego basistę Randy’ego George’a, znanego z grupy Ajalon, i klawiszowca Billa Hubauera. Nie ustępował im, wyglądający przy nich niemalże jak młokos, sprawnie prezentujący się na gitarze, Eric Gillette. Prym wiedli oczywiście ci pierwsi. Portnoy swoim rozbudowanym zestawem perkusyjnym, wszędobylstwem i charakterystyczną swobodą w grze przypominał, że jesteśmy na perkusyjnym festiwalu. To zresztą tuż nad nim wisiał ogromny baner Drum Festu, główny element scenografii. W dobrej formie był też sam mistrz ceremonii. W paru momentach faktycznie zachwiał się wokalnie (jak np. w kanonie zaśpiewanym w Author Of Confusion, który zresztą wszystkim wokalistom nieco się „rozlazł”), niemniej na scenie prezentował wigor, energię oraz patos, kilka razy klękając przy swoich klawiszach i w takiej właśnie pozycji odgrywając finałowe dźwięki kompozycji. Tradycyjnie już Morse z Portnoyem nieco się poprzekomarzali (najzabawniej było tuż przed rozpoczęciem The Temple Of The Living God, kiedy to Morse’owi nawalił laptop a w sukurs przyszedł mu Bill Hubauer).

Setlista wielkim zaskoczeniem nie była. Artyści promowali tym występem ostatnie koncertowe wydawnictwo Neala More’a, Live Momentum i w dużej mierze odegrali tam znajdujące się kawałki. Był zatem otwierający całość, energetyczny opener Momentum (oprócz nagrania tytułowego album ten reprezentowały Thoughts Part 5 i potężny, ponad półgodzinny kolos World Without End), były spore wyjątki w formie suit z Testimony i ?. Pojawił się wreszcie piękny cover Transatlantic,  We All Need Some Light. Zabrakło niestety grywanych kilka dni wcześniej na wspomnianych koncertach  Wind At My Back z repertuaru Spock’s Beard i szalonego Crazy Horses z dorobku The Osmonds, z Morsem na perkusji. Cóż, dwie godziny minęły szybko… Publiczność była zachwycona. Najwierniejsi z wiernych zgotowali muzykom naprawdę gorącą owację. Szkoda jednak, że tym się już nie chciało wyjść na drugi bis.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.