Kiedy tylko zobaczyłem informację o wspólnym, akustycznym koncercie Anathemy i Antimatter, to błyskawicznie zyskałem pewność w dwóch kwestiach. Przede wszystkim wiedziałem, że jest to wydarzenie, którego nie mogę przegapić. Niestety wiedziałem też, że już po jego zakończeniu wśród okrzyków zachwytu moja opinia będzie głosem marudnego starca, którego nikt nie będzie chciał słuchać. Możecie się zastanawiać, dlaczego mimo takich oczekiwań nie chciałem spożytkować tego piątkowego wieczoru w inny sposób. Przede wszystkim z sentymentu. Całą resztę tłumaczę poniżej.
Lubię Progresję za jej możliwości organizacyjne, klimat, a także za masę wspomnień i pozytywnych skojarzeń, które czają się w każdym jej kącie. Nie mogę jednak przemilczeć i przecierpieć poziomu kontaktu z klientami na poziomie cyfrowego świata. Na etapie wczesnej organizacji i ustalania szczegółów Antimatter to pojawiał się, to znikał z rozpiski. Nie do końca było też wiadomo, czy koncert jest wydarzeniem akustycznym czy nie. To wszystko zmieniało się, mieszało i siało dezorientację. Oczywiście jest to zrozumiałe,ze względu na wspomniany wcześniej etap organizacji, ale nie tłumaczy to braku jednoznacznego stanowiska klubu jako organizatora koncertu. Odrębną, pozamuzyczną kwestią jest telebim znajdujący się w okolicach szatni. Zawsze kiedy go widzę, zastanawiam się, czy w ukradkowym zerkaniu na poczynania (polskich) sportowców w trakcie koncertu więcej jest patriotyzmu czy wieśniactwa. Trochę to wszystko niepokojące, ale na szczęście nie najważniejsze.
Dwuosobowy skład Antimatter pojawił się na scenie w okolicach godziny dwudziestej. Mick Moss ponownie potwierdził swoją unikalną umiejętność stwarzania intymnej atmosfery i więzi z indywidualnym odbiorcą i to mimo sali pełnej ludzi. W secie akustycznym nie zabrakło doskonale znanych i koncertowo sprawdzonych kompozycji pokroju Over Your Shoulder, Mr. White, Conspire, Leaving Eden czy mojego ulubionego Weight of the World. Jaźnie regularnie przeszywały dreszcze. Niestety mimo dobrej formy i zwyczajowo mocnego przekazu trudno było zignorować wyraźnie widoczny pośpiech. Wszystko działo się zdecydowanie za szybko. Trudno stwierdzić przyczynę takiego zachowania, ale wytworzyło to ogromny niedosyt, a sam koncert mimo ogromnego potencjału nie zachwycił tak jak mógł.
Jeśli chodzi o Anathemę, to duetowi Cavanagh wspomaganemu przez Lee Douglas, nie spieszyło się w ogóle. Ponownie pomimo przytoczenia potężnych argumentów w postaci Lost Control, Temporary Peace, coverów U2, Pink Floyd, czy przerobionych utworów z ostatniego albumu, które stały się bardziej strawne, nie udało mi się wyciągnąć z koncertu ładunku emocji, którego oczekiwałem. Sam występ zawierał zbyt wiele przerw, niewybrednych żartów i dziwnych zachowań. Wspomniane przerwy były spowodowane nagrywaniem sekwencji, które stanowiły tło utworów, więc z założenia powinno się je wybaczyć, ale i tak psuły odbiór. Akustyczny set to ciekawy pomysł, nowe aranżacje mogły się podobać, gdzieś w powietrzu unosił się zapach magii, ale wyjątkowo okazałem się na nią nieczuły.
Koncert z pewnością należy zaliczyć do udanych. Naprawdę! Tylko w dalszym ciągu nie mogę sobie darować, że dźwięki sączące się ze sceny nie oderwały moich stóp od podłoża. Może następnym razem?
Zdjęcia: Michał "Boban1819" Najdzik