ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

20.07.2013

THE WHO, Amsterdam, Ziggo Dome, 05.07.2013

THE WHO, Amsterdam, Ziggo Dome, 05.07.2013

Do Amsterdamu wybierałem się na koncert legendy. Ze wszystkimi tego konsekwencjami – oczekiwałem odfajkowania występu klasyków rocka, Nie spodziewałem się jednak tego, aby dobiegający siedemdziesiątki artyści rozpalili we mnie ogień. Jednak Pete Towshnend, Roger Daltrey i towarzyszący im muzycy przeszli najśmielsze oczekiwania, zmieniając piękną salę Ziggo Dome w miejsce iście magiczne.

Od końca lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, po tragicznej śmierci perkusisty Keith’a Moon’a, zespół koncertował raczej sporadycznie. W następnych latach pojawiły się raptem dwie płyty studyjne i okazjonalne trasy, projektowane ambicjami spiritus movens zespołu, gitarzysty i głównego kompozytora Pete’a Townshenda. Holenderski koncert odbył się w ramach rozpoczętego w zeszłym roku tournee, podczas którego w całości prezentowane jest najważniejsze dzieło grupy – dwupłytowy album “Quadrophenia” z 1973 roku.

Aktualność tego materiału to nie tylko kwestia znakomitej muzyki. Opowieść o odkrywaniu własnej tożsamości zawsze znajdzie swój czas. W tle konflikt gangów – modsów i rockersów w szalonych, brytyjskich latach sześćdziesiątych. Ale to tylko atrakcyjny sztafaż. Czasy się zmieniły, jednak motyw szukania prawdy o sobie pozostał.

Ten klasyczny materiał doskonale broni się dziś na żywo. Może nawet lepiej, bo przecież w dawnych latach, muzyka ta wykonywana była przez zespół sporadycznie. Pierwszy raz “Quadrophenia” zabrzmiała w całości, podczas trasy w 1996 roku. Wersja nam współczesna zachwyciła bogatym brzmieniem. Na scenie dziesięć osób. Oprócz dwójki oryginalnych muzyków The Who, pojawiło się trzech klawiszowców, dwuosobowe sekcja dęta, Pino Palladino na basie oraz Scott Devours za zestawem perkusyjnym. Grającego z zespołem od kilkunastu lat perkusisty Zak’a Starkley’a (syn Ringo Starra) tym razem zabrakło – ponoć jest kontuzjowany.

Kto zna album, nie mógł być zaskoczony przebiegiem koncertu. Zaczęli od krótkiego wstępu i hardrockowego “The Real Me”. Słychać było, że tonacja kawałka jest nieco obniżona. Daltreyowi trudno śpiewać jak za dawnych lat, w końcu niedługo przekroczy siedemdziesiąty rok życia. Dzięki atletycznej budowie i modnym okularom wygląda za to na trzydziestolatka. Chciałbym być w takiej kondycji w jego wieku. Pete Townshend również rozpierany przez energię. Grał na gitarze agresywnie, całym ciałem. Jak zawsze kręcił ręką słynne “młynki”, skakał, biegał i szalał. Była moc. W przeszłości w dzikiej destrukcji niszczył na scenie dziesiątki gitar. Na starość musiał się jednak uspokoić. Żaden instrument tym razem nie ucierpiał. Na jego tle reszta muzyków wydawała się być w cieniu.

Wykonanie “Quadrophenii” zbliżone było do oryginału. Różnice właściwie kosmetyczne i wynikające z obecności dużej liczby muzyków na scenie. Utwór “Dirty Jobs” zaśpiewał brat lidera, Simon Townshend, będący drugim gitarzystą koncertowym zespołu. Wypadł bardzo przejmująco. Dialog z “Helpless Dancer” wyśpiewali wspólnie Daltrey i Townshend. Bardzo podobały mi się też momenty, w których na scenie “pojawili się” dwaj zmarli już członkowie zespołu. W “5.15″ solówkę na basie zagrał John Entwistle – jego podobizna spoglądała na nas z telebimów. Podobnie w partii wokalnej “Bell Boy”, słyszeliśmy Keith’a Moon’a. Wzruszający sposób na oddanie przez zespół hołdu swoim zmarłym przyjaciołom.

Po niecałych dwóch godzinach “Quadrophenia” wybrzmiała wraz z ostatnimi akordami poruszającej pieśni “Love Regin O’r Me”. Nie był to koniec koncertu. Dostaliśmy jeszcze wiązankę klasyków, z “Baba O’Riley”, “Won’t Get Fooled Again”, “Pinball Wizard” czy”Who Are You” na czele. Publiczność oszalała z zachwytu, cały koncert stojąc, mimo miejsc siedzących. Występ zakończył się akustyczną miniaturą “Tea & Theater” z ostatniej jak dotąd płyty grupy – “The Endless Wire”. Podczas tego kawałka na scenie zostali tylko Townshend i Daltrey, komplementując się nawzajem i chyba podsumowując ponad pięćdziesiąt lat wspólnej pracy. Poruszający moment, podczas którego można było się zastanawiać, czy to czasem nie jest ich ostatnia trasa? W końcu niewielu muzyków rockowych jest aktywnych w tak zaawansowanym wieku.

Wnętrze Ziggo Dome opuszczałem wzruszony. Występ przeszedł moje oczekiwania i chyba trudno będzie komukolwiek go pobić w tym roku. Najcenniejsza refleksja – choć  rock już dawno przestał wyznaczać nowe standardy w muzyce rozrywkowej (a w momencie wydania “Quadrophenii” właśnie tak było!), to ta twórczość porusza do dziś. Nie jest to tylko siła nostalgii. Choć średnia wieku była dość zaawansowana, wśród widzów było dużo młodych ludzi. Poza tym, oglądając koncerty współczesnych gwiazd rocka, tym bardziej będę miał nieodparte wrażenie, że to już wszystko było. Mogą się określać się tylko stosunkiem do przeszłości. Negując swoje korzenie lub szukając w nich inspiracji. Pearl Jam, The Jam, Blur,Osasis…Odnoszę wrażenie, że oni wszyscy są zrodzeni z Pete Townshenda. Nawet, jeśli za nic w świecie nie chcieliby się do tego przyznać.

Tekst pochodzi z serwisu Darkechoes.com.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.