ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

16.06.2013

Dead Can Dance, Zabrze, Dom Muzyki i Tańca, 14.06.2013

Dead Can Dance, Zabrze, Dom Muzyki i Tańca, 14.06.2013
Obyło się wprawdzie bez zwisających bezwładnie ze stropu nietoperzy-wampirów, lecz nie zabrakło najważniejszego: podniosłego aktu erekcji katedry gotyckich dźwięków...

Legenda sceny gotyckiej, brytyjska grupa Dead Can Dance o australijskich korzeniach, zawitała ponownie do Polski, by dać trzy koncerty: we Wrocławiu, Sopocie i Zabrzu. Ten ostatni miałem przyjemność oglądać z najwyżej położonego rzędu dwunastego wypełnionego po brzegi zabrzańskiego Domu Muzyki i Tańca. Obyło się wprawdzie bez zwisających bezwładnie ze stropu nietoperzy-wampirów, lecz nie zabrakło najważniejszego: podniosłego aktu erekcji katedry gotyckich dźwięków, jaki dokonywał się na naszych oczach za każdym razem, gdy muzycy – Lisa Gerrard i Brendan Perry – rozpoczynali kolejną kompozycję i wynosili ją na alabastrowe ołtarze tej jednej z największych sztuk – muzyki.

Duet wraz z towarzyszącymi mu instrumentalistami nieraz dotykał nieboskłonu, sięgając po monumentalne utwory z naznaczonej – jak pisał śp. red. T. Beksiński – zapachem kadzidła i mirry historii zespołu: „Cantara”, „Host of Seraphim” i „Dreams Made Flesh”. Mój sen o zobaczeniu na żywo ikony gotyku, czołowej pary artystów 4AD z lat osiemdziesiątych, w końcu się ziścił. Nie oczekiwałem fajerwerków, ani feerycznych iluminacji, czy strumienia przelatujących nad moją głową „gacków”, nurkujących i wpijających się w odsłonięte, tętniące świeżą krwią szyje młodych Polek. Bela Lugosi is dead, a godnych następców nie widać. Współczesne wampiry zamiast straszyć i bawić budzą politowanie i żal w daleko posuniętej kreacji uczłowieczania się na siłę i za wszelką cenę. I choć DMiT nie jest średniowieczną świątynią, to stonowane efekty świetlne, jakie towarzyszyły podczas piątkowego spektaklu, zapewniały konieczny do snucia posępnych wizji półmrok. Stwierdzenie, iż muzyka jest najważniejsza, a cała reszta to tylko tło, znalazło całkowite potwierdzenie w ascetycznej dekoracji ze świateł i powiewającego w tyle sceny jasnego sukna. Dead Can Dance przedstawił prawie całość materiału z ostatniej znakomitej płyty Anastasis i poprzetykał go starszymi nagraniami-pomnikami, wprawdzie pomijając kompletnie dwa pierwsze albumy, lecz nie zapominając o swoim chef d'oeuvre lat 90., tj. Spiritchaser. Z niego usłyszeliśmy zaśpiewany po mistrzowsku przez Lisę i Brendana utwór „Nierika” z zachowaniem oryginalnych polifonii afrykańskich.

W ostatniej części koncertu, zwanej zwykle encore, Lisa wypadła po prostu bosko, śpiewając wspomniane wyżej „Dreams Made Flesh”, wywołując tym samym dreszcze rozmiarów najwyższej góry świata, oraz „Return of the She-King”, w którym jej GŁOS zapętlała wokalnie wspomagająca ją Astrid Williamson. Z kolei Brendan Perry zachował się jak prawdziwy kultywator tradycji pieśniarskiej, sięgając po kompozycję „Song to the Siren” z repertuaru Tima Buckleya, którą wykonywała też Elizabeth Frazer pod nazwą Cocteau Twins na płycie It'll End in Tears This Mortal Coil w roku 1984. Brawom, w obu przypadkach, nie było końca. Z pełnym powagi i dostojeństwa gestem Lisa Gerrard jako ostatnia opuściła deski DmiT, zamykając tym samym znakomicie wyreżyserowane niespełna dwie godziny z muzyką Dead Can Dance.

Po koncercie zdążyłem jeszcze zaopatrzyć się w zeszłoroczną płytę grającego przed gwiazdą wieczoru młodego artysty z Berlina, Davida Kuckhermanna The Path of the Metal Turtle. Całkowicie poświęcona wirtuozerskiej grze Berlińczyka na szwajcarskim instrumencie hang z rodziny idiofonów, z którym miłośnicy francuskiego Hadouk Trio stykali się już nieraz, dopięła udany schyłek dnia nad rozkwitem muzycznej sztuki. To dzięki Davidowi mieliśmy okazję być naocznymi świadkami przesiewania myśli artystycznej przez durszlak (czyt. hang), nazwany też przez Kuckhermanna latającym spodkiem. Natomiast dzięki DCD nabraliśmy przekonania, iż nawet w naszym królestwie obumierającego wolno słońca ciągle jest nadzieja na to, że sztuka umrze ostatnia.