ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 24.11 - Kraków
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

koncerty

19.05.2013

marillion weekend UK Wolverhampton 12-14.04.2013r.

marillion weekend UK Wolverhampton 12-14.04.2013r. All the best Freaks were just there!

 

To miała być w pierwotnym założeniu typowa relacja z trzydniowego święta marillionowych fanów. Krótko przypomnę, że cyklicznie co dwa lata marillion organizuje weekendy, których  daniem głównym są trzy zawsze wyjątkowo długie koncerty zespołu. Wielki sukces jaki odniosła ta impreza sprawił, że obecnie odbywa się ona w trzech miejscach: w Port Zelande w Holandii, w Montrealu oraz na ojczystej ziemi marillion w Wolverhampton. Mając wciąż w pamięci magiczne dni 2009r. które opisałem tutaj zamarzyło mi się, by zobaczyć jak to wygląda w Anglii. Tuż po zimowej w tym roku Wielkanocy znalazłem się w kraju, w którym mimo, że wszyscy są przekonani, że left side is the right side, to dla pewności na większości przejść dla pieszych umieszczają instrukcję obsługi, w którą stronę należy w pierwszej kolejności spojrzeć nim wejdzie się na jezdnię.

To czego doświadczyłem w ciągu tych kilku dni spędzonych w Wolverhampton sprawiło, że przynajmniej częściowo porzuciłem dawny pomysł na relację z tej imprezy. Miało być po prostu o zespole i o tym co działo się na scenie. Ten tekst musi jednak koniecznie objąć także ludzi, którzy po kilka (czasem i kilkanaście) godzin stoją w kolejce by zwiększyć szanse (podkreślam tylko zwiększyć szanse, a nie zagwarantować sobie) na miejsce w pierwszym rzędzie tuż pod sceną. Sięgnijcie proszę do dość licznych materiałów koncertowych marillion z ostatnich kilkunastu lat. Poświęćcie proszę nieco więcej uwagi na te chwile, gdy kamera śledzi publiczność. Wprawne oko dostrzeże, że niektóre twarze są tam ZAWSZE obecne.

Udało mi się poznać sporo z nich.

Tworzą prawdziwą marillionową międzynarodową rodzinę. Świetnie się znają… ostatecznie spotykają się na wielu koncertach. I spędzają ze sobą naprawdę sporo czasu w kolejkach. Konkurują ze sobą o najlepszą pozycję pod sceną, ale wzajemnie się szanują i nie odmawiają pomocy. Podobno nie wszędzie tak jest, ale tam w Wolverhampton zauroczyły mnie pewne niepisane zasady kolejkowej społeczności. Ci co przychodzą najwcześniej uzyskują prawo do swojego miejsca do momentu otwarcia drzwi do hali. W czasie tych kilku godzin mogą sobie od czasu do czasu „wyskoczyć” np. do toalety i nikt im wypracowanej pozycji nie odbierze. Ale nie ma opcji by się dogadać w stylu OK. przychodzimy nie wcześniej niż np. o piętnastej. O nie…. tu raczej działa mechanizm dokładnie odwrotny. Godziny spędzane w takiej kolejce płyną jednak całkiem szybko. Jest zabawnie i ciekawie. Naprawdę. I coś jeszcze… nie wszyscy musieli w niej stać by znaleźć się blisko sceny. Bywały osoby, które w naszych realiach mogłyby dostać się pod scenę od kuchni, bez całej tej kolejkowej otoczki. Nie korzystały ze swych uprawnień… bo to by było nie fair wobec tych, co czekali tyle godzin!!!

Po otwarciu drzwi za każdym razem następowało prawie całkowite zawieszenie kolejkowej solidarności… na odcinku dzielącym drzwi od sceny liczyły się już tylko szybkie nogi. Ale… ale i tu pojawiały się gesty wzajemnej wyrozumiałości i osoby cierpliwe, ale mniej sprawne fizycznie mogły liczyć na zajęcie miejsca pod sceną. I wszyscy to szanowali. Gdy już się zdobyło swoją pozycję pod sceną, przez wszystkich była uznana i respektowana. I znów nie było problemów z wyjściem do toalety, czy do baru. Miejsce czekało i nikt nie śmiał go zająć! Później… już w trakcie koncertu uderzyło mnie to, że nikt nie wchodził mi na plecy. Hmm właściwie mam takie wrażenie, że nikt mnie nawet nie dotknął.

Tegoroczne edycje marillion weekend przebiegały pod hasłem 3 albumów: dzień pierwszy Radiation, dzień drugi Brave, dzień trzeci najnowszy Sounds that can’t be made. Na pierwsze dwa dni cieszyłem się szczególnie. Ja wiem, że płyta Radiation cieszy się raczej umiarkowaną popularnością wśród marillionowych fanów. Sam jednak mam na jej temat zdanie zupełnie inne niż powszechnie obowiązujące, czemu kilka lat temu dałem wyraz tutaj. Piątkowy wieczór tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że się nie mylę. I nikt ze zgromadzonych na sali nie sprawiał wrażenia zawiedzionego repertuarem. Przeciwnie. Od pierwszych sekund publiczność reagowała niezwykle spontanicznie. Mało tego, bardzo duża grupa była świetnie przygotowana do odbioru właśnie tych utworów: nie zabrakło licznych okularów przeciwsłonecznych podczas Under the Sun, a przede wszystkim kwiatów, które odegrały ważną rolę w czasie A Few Words To A Dead. Ten pierwszy koncert miał też dodatkową wymowę: był nagrywany z zamiarem pobicia rekordu Guinessa na najszybciej wydany i udostępniony do sprzedaży materiał DVD. Pięciopłytowy box Clocks Already Ticking następnego dnia o poranku był już do kupienia. I rekord został odnotowany w słynnej księdze. Pierwszych 50 chętnych otrzymało zestaw płyt z kompletem autografów, a sam zakup został udokumentowany w marillionowym archiwum. Niekwestionowany Król kolejkowej społeczności Kevin pojawił się w kolejce w szlafroku i kapciach!

Wśród bisów pierwszego dnia pojawiły się kompozycje z czasów, gdy mikrofon dzierżył Wielki Szkot. Slainte Mhath Steve Hogarth zadedykował swemu sławnemu poprzednikowi dokładając i swoją cegiełkę do obracania w śmieszność trwających od ćwierć wieku bezsensownych sporów na temat wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą.

Zapachniało też lawendami i zabiło Serce z Lothian. Zabiło mocno… oj mocno zwłaszcza, gdy przyszedł czas na nieśmiertelny Przepis na Błazeńskie Łzy. Wieczór zakończył się niemal identycznie jak w 2009r.  Happiness is the road gdzie ostatnie minuty to już wyłącznie popis publiczności.

Przed sobotnią prezentacją kultowego albumu Brave było tłoczniej niż dnia poprzedniego. Swoistym novum na tej konwencji była możliwość zakupu biletów na pojedyncze koncerty,

z czego jak łatwo dało się zauważyć skorzystało naprawdę wiele osób. Słynny bieg do barierek też okazał się dużo trudniejszy, zwłaszcza, że po otwarciu drzwi okazało się, że spora część tej najbardziej pożądanej strefy jest już zajęta przez fanów z Ameryki Południowej. Uszanowano ich wyjątkowo długą podróż i zaproszono na salę bocznymi drzwiami. Mimo tych utrudnień udało się. 19 lat temu też stałem w pierwszym rzędzie podczas oryginalnej prezentacji Brave. To był pierwszy pełnowymiarowy koncert marillion w nowym wówczas składzie w Polsce (Sopoty się nie liczą). To co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tamtego koncertu to grupa hardcore’owych fanów Fisha bezceremonialnie okazująca swoje niezadowolenie ze zmiany wokalisty na początku koncertu… i zupełnie nieobecna gdy koncert na dobre się rozpoczął. Dlaczego? Dlatego, że ten „tuzinkowy piosenkarz jakich na pęczki można znaleźć praktycznie wszędzie” zupełnie nie przypominał tego faceta z kasety From Stoke Row To Ipanema. Hmm był pełnokrwistym frontmanem i naprawdę wyśmienitym wokalistą, który stawiał właśnie pierwsze kroki na odcinku gitarowego wspomagania Stevena Rothery. A sam show po prostu zwalał z nóg. Był zachwycający. Po niemal 20 latach mogło być już tylko lepiej. Właściwy koncert poprzedził najpierw jednoosobowo Pete Trewavas, a potem jego nowy projekt Edison’s Children. Pete niesamowicie zaskoczył mnie swoimi możliwościami wokalnymi. Pamiętam nagrania z 1988r. po odejściu Fish’a, gdy Pete przejął na moment jego obowiązki. Wyszło bardzo słabo. Bez szczególnych zachwytów posłuchałem też jego wokalu w jednym z nagrań formacji Transatlantic. Tymczasem w Wolverhampton jego głos zabrzmiał bardzo mocno i pewnie. Gdy w pewnym momencie zerwała mu się struna G3 Pete błyskawicznie zmienił sposób gry tak, że uchem nie dało się wyczuć, że coś takiego się stało. No ale Pete to gitarowy wirtuoz.

Prezentacji Brave towarzyszyła wyjątkowo jak na marillion bogata oprawa wizualna. Momentami miałem wrażenie jakiegoś mniejszego koncertu Pink Floyd. Te światła, te lasery, multimedia. Hollow Man jak przed laty odegrano w blasku świec. I nie tylko… fani też się przygotowali i założyli na twarze białe maski znane z filmu Brave. Nie zabrakło płaszcza z lustrami, szminki i dziewczęcych kitek, złotego garnituru. W finale Hard As Love znów dwóch zamaskowanych osiłków zwlekło Steve’a H. ze sceny. Nowością był niesamowity udział córki Steven’a Rothery w scenicznej prezentacji utworu tytułowego – pojawiała się bosa, w białej sukni najpierw rozpalając świece otaczające klawisze Pana H, a potem pod koniec tego utworu  gasząc je. Naprawdę pięknie to wyglądało. I świetnie pasowało do tej kompozycji. Uduchowiony Mark Kelly w snopie świateł zachwycał swą klawiszową partią. Emocje bijące z The Great Escape, a zwłaszcza Fallin’ From The Moon jak zawsze sięgały zenitu. Potem jeszcze Made Again… Na bis parę rzadziej dziś wykonywanych utworów jak np. Drilling Holes, czy Rich, a także kilkanaście minut z albumem Clutching At Straws (Warm Wet Circles i That Time Of The Night) a później także Seasons End (utwór tytułowy i The Space).

Niedziela dla mnie zapowiadała się nieco mniej interesująco. Najnowsze dzieło marillion nie porwało mnie za bardzo (z pewnymi wyjątkami), a poza tym ledwie parę miesięcy temu sporo z tej płyty zespół zagrał na koncertach w Polsce. Tym razem jednak panowie zagrali całość płyty (choć niekoniecznie jednym ciągiem i niekoniecznie w znanej kolejności). Szczególną uwagę Steve H. zwrócił na najmniej lubiany przeze mnie utwór Lucky Man. Podkreślał, że to co tam pisze, to najprawdziwsza, najprawdziwiejsza prawda. „Mam wszystko czego potrzebuję i pragnę. Jestem prawdziwym szczęściarzem”. No cóż… zazdroszczę…

Potem jednak marillion wykonał The King Of Sunset Town… utwór, który dla mnie prywatnie ma ogromne znaczenie, bo pozwolił mi uniknąć wielu lat marillionowej banicji, o której tu jeszcze napiszę. (To, dlaczego to taki ważny utwór napisałem tutaj. Sky Above The Rain – dla mnie zdecydowanie najlepszy utwór na nowej płycie poprzedził brawurowe wykonanie Garden Party. 29.11.2012r. w Warszawie wydawało mi się, że już bardziej ogniście się nie da. A jednak się da. Mało tego… Mr. Hogarth postanowił nie tylko tradycyjnie wspiąć się na zestaw kolumnowy… ale także dał się wciągnąć na balkon i odśpiewał sporą część utworu w objęciach rozanielonej grupy szczęśliwców tam siedzących. Ich wspomnienia z pewnością będą szczególnie piękne.  

Wszystkie trzy koncerty były bardzo długie. Wszystkie entuzjastycznie przyjęte. Każdemu towarzyszyła naprawdę bogata oprawa wizualna, czym od lat marillion nie mógł się za bardzo pochwalić. Duże wrażenie robiły osobiste refleksje Steven’a Hogarth’a np. ta, w której dzielił się uwagą, że przed laty był w tej sali na koncercie Genesis, a później Radiohead, ale tamte zespoły mogą sobie tylko pomarzyć o takiej publiczności, jak ta, do której właśnie kieruje te słowa.

Gdy kończyły się koncerty zaczynała się dalsza część kolejkowego ceremoniału. Oczekiwanie na zespół i zdobywanie autografów. I tu znów poczułem się zaskoczony. Każda z poznanych przeze mnie osób była na dziesiątkach koncertów (sporo było takich, dla których weekend w Wolverhampton był naturalnym zwieńczeniem dwóch poprzednich, na których obowiązkowo także byli). Spotykali zespół setki razy, mają przeogromne kolekcje podpisanych płyt, programów, koszulek, zdjęć itp. itd. A jednak każdego dnia cierpliwie czekali na swoją okazję tak, jakby to był ich pierwszy raz. I cieszyli się gdy udało im się zdobyć wyczekany podpis, czy zdjęcie. Fakt… do niektórych z nich muzycy zwracali się po imieniu jak do starych dobrych znajomych. I pewnie w jakimś sensie takimi właśnie starymi znajomymi są. Marillionową rodziną. Ciekawy jest przeciętny scenariusz ich fascynacji zespołem. Wielu pamiętało czasy Fisha z tego okresu, kiedy my w Polsce nawet jeszcze nie marzyliśmy, że do nas dotrą. Fantastycznie słuchało się opowieści o koncertach z tras Script, Fugazi, czy Misplaced. A potem u większości z nich następowała wieloletnia przerwa. Odejście Fisha okazywało się zwykle zbyt bolesne, by zaakceptować nowy głos w zespole. Niektórzy wracali po brave, ale większość obrażała się na dobre, by po latach, najczęściej przez przypadek natrafić na jakieś nagrania, które całkowicie odmieniały ich stosunek do tego „nowego” wokalisty i „zmienionego” zespołu. Żadna z poznanych osób nie szczędziła słów samokrytyki, dziwiąc się jak przez tyle lat mogła zamykać się na tak wspaniały zespół i tak fantastyczną muzykę. Odrabianie zalęgłości było dla nich fantastyczną podróżą z jednej strony (tyle świetnych płyt do poznania) i lekcją pokory z drugiej. A dziś marillion dla nich to niemal religia. W tym kontekście jeszcze bardziej śmieszą mnie te jałowe hasła na forach o tym jak to bez Fisha to już nie marillion. Tak przy okazji… w sobotę gdy staliśmy w kolejce podjechała taksówka, z której wysiedli Steve Rothery, Ian Mosley i Pete Trewavas (Mr. H poruszał się swoim Mini Cooperem o pięknym odcieniu butelkowej zieleni). Dla żartu zaproponowałem Steve R. miejsce w kolejce.

Zapytał: - a kto tu gra?

-Marillion!

-Marillion?!! Phhhh przecież oni się skończyli gdy odszedł Fish.

Wszystkim się nie dogodzi i zawsze znajdą się tacy, którzy woleliby, by czas się zatrzymał w latach 80. Ale to obsesja porównywalna z tą, którą dzieli się z nami pewien wyjątkowy specjalista od katastrof  lotniczych. Marillion ma się dziś wyśmienicie. Próżno ich szukać w gazetach, czy newsach. Nie znajdziecie nazwisk muzyków tego zespołu w zestawieniach w stylu 10 najlepszych… Ale tłum ich fanów gęstnieje z każdym rokiem, a ich więź z zespołem jest wyjątkowo silna. W tym tłumie fascynuje skala rozpiętości wiekowej: od takich, których wnuki są już całkiem pokaźnymi dzieciakami, po takich, którzy od tych wnuków wiele starsi nie są. Marillion żyje. Cóż z tego, że perkusista Ian Mosley jest właśnie tegorocznym sześciesięciolatkiem, a pozostali też już są dobrze po pięćdziesiątce? Bije od nich świeżość i młodzieńcza energia. Energia tak silna, że dla naprawdę licznej grupy fanów staje się wręcz niezbędna do życia.

Przyszła pora opuścić Wolverhampton.

Pozostało mi jeszcze tylko sprawdzić, jak po zimie wygląda sławna zebra na Abbey Road oraz czy między majestatycznymi kominami Elektrowni Battersea nie lata może jakaś wielka świnia (nie lata… a samą elektrownię będą zamieniać w centrum rozrywki z basenami i innymi atrakcjami… ale na razie wygląda raczej kiepsko). Potem już tylko ok. 45 min dziwnych zwrotów samolotu na pułapie poniżej 1 km nad angielskimi polami by w efekcie usłyszeć komunikat o przymusowym powrocie na lotnisko, dodatkowe godziny w oczekiwaniu na nowy samolot, rzut oka na świetnie widoczny Kanał la Manche (czy raczej English Channel) i wreszcie lądowanie w pierwszych promieniach tej prawdziwej wiosny, której jeszcze nie było, gdy wylatywałem i której próżno było szukać w kraju gdzie obowiązuje Bloody English Weather (i mało zachęcające Full English… czyli ich sławetne „dietetyczne” śniadanko).

Paweł VM Korbacz

set listy:

PIĄTEK:

Costa del Slough

Under the sun

The answering machine

Three minute boy

Now she'll never know

These chains

Born to run

Cathedral wall

A few words for the dead

80 days

Genie

Somewhere else

Hooks in you

Cover my eyes

Slainte Mhath (toast to Fish!)

Lavender

Heart of Lothian

King

Script for a jester's tear

Happiness is the road

 

SOBOTA:

Bridge

Living with the big lie

Runaway

Goodbye to all that

Hard as love

The hollow man

Alone again in the lap of luxury

Paper lies

Brave

The great escape

Made again

Rich

Damage

Trap the spark

Warm wet circles

That time of the night

Drilling holes

Out of this world

Seasons end

The space...

 

NIEDZIELA:

Gaza

Waiting to happen

Lucky man

This strange engine

Pour my love

Neverland

Invisible ink

Montreal

Power

Sounds that can't be made

King of sunset town

Sky above the rain

Garden party

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Koński Łeb - Barnard 33 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.