To już moje drugie koncertowe spotkanie z nimi. Przed każdym z tych występów nie obiecywałem sobie zbyt wiele. No bo to tak naprawdę tylko Andy Powell, a ich najnowsze płyty nie zachwycają tak jak kiedyś. A jednak przed dwoma laty w Warszawie mnie nie rozczarowali a tym razem w Łodzi wręcz urzekli.
To niesamowite. Przybywają do naszego kraju nie pierwszy raz, grają kilka koncertów, a mimo wszystko przyciągają naprawdę liczne grono słuchaczy. Łódzka Wytwórnia była tego wieczoru wypełniona. Może nie po brzegi, jednak wystarczająco, aby stworzyć prawdziwą koncertową chemię między artystami a publicznością. Dodajmy od razu, że wśród niej wcale nie dominowali starsi panowie z lekkimi brzuszkami i mocno przerzedzonymi już długimi włosami. Bo w klubie zameldowało się całkiem sporo młodzieży.
Sam początek występu nieco rozczarował i jakby przywołał przedkoncertowe niepokoje o to, że Powell i spółka rutyniarsko odgrywają co trzeba, wyciągając przy okazji trochę kasy od fanów przyciągniętych magią legendarnej nazwy. Bo panowie po prostu wyszli i bez większego entuzjazmu, by nie powiedzieć, z angielską flegmą, odegrali trzy swoje killery: The King Will Come, Throw Down The Sword i Sometimes Was. Potem jednak było coraz fajniej. Zachęceni gorąco reagującą publicznością zaserwowali spokojniejszy i całkiem ładny Heavy Weather z ostatniego krążka a zaraz po nim świetnie zagrany Open Road, który był dla mnie przełomowym momentem występu. Potem wszystko było już idealne. Nieschodzący z twarzy muzyków uśmiech i klimat rodem z lat 70 – tych pięknie kształtowany przez wokalne harmonie i znak firmowy Wishbonów – dwie solowe gitary grające unisono. Choć z małymi przydźwiękami magicznie wypadł zagrany jako ostatni – wydłużony i rozimprowizowany Phoenix. A zaprezentowane na bis klasyczne Jailbait i Blowin’ Free utrzymały dramaturgię występu do samego końca. Ci, którym było mało, dostali jeszcze jeden bonus. Parę chwil po koncercie wszyscy muzycy zgodnie z zapowiedzią stawili się na stoisku z płytkami, by je podpisać i stanąć do fotek.
Przed gwiazdą wieczoru udany i ciepło przyjęty półgodzinny set zaprezentowała łódzka formacja Spaces Faces serwując kilka melodyjnych rockowych rzeczy z delikatnie grunge’owym nalotem.
Dla archiwistów... setlista na jednej z fotografii.