We wrześniu 2010 roku w warszawskim Och-Teatrze miał miejsce występ Kultu „bez prądu”, a wydarzenie to zostało upamiętnione koncertowym wydawnictwem MTV Unplugged. Od tamtej pory formacja okazjonalnie występuje z takim repertuarem. Wczoraj ponownie, po dwóch latach przerwy, zawitała do klubu przy Łąkowej. Jak można było się domyślić, publiczność przybyła tak licznie, że miejsca siedzące zostały zajęte niemalże do ostatniego krzesełka, a spora grupa osób obserwowała występ na stojąco. Tak tłoczno nie było chyba nawet na styczniowym koncercie Edyty Bartosiewicz.
Zespół wystąpił w swoim stałym, dziewięcioosobowym składzie, tylko na potrzeby akustycznego repertuaru wymieniono niektóre instrumenty, zamiast elektrycznych gitar pojawiły się akustyczne, „Gruda” zasiadł za fortepianem, a „Jeżyk” zamiast masywnego basu dzierżył w dłoniach akustyczną gitarę basową z progami, na zmianę z wersją bez progów. Świetnie zabrzmiała trzyosobowa sekcja dęciaków, a Tomasz Goehs perfekcyjnie nadawał całości rytmu. No i oczywiście Kazik, który jak zawsze pomiędzy utworami snuł opowieści o swoim ojcu, anegdoty o utworach i historie z życia zespołu. Na koncertach Kultu bywałem oczywiście niejednokrotnie, ostatni raz na jubileuszowym koncercie z okazji XXX-lecia zespołu, który odbył się na zakończenie ubiegłorocznego festiwalu w Jarocinie. Jednak był to mój pierwszy „Kult bez prądu”, nie licząc obejrzanego DVD z Och-Teatru, toteż ogromnie byłem ciekawy tego, jak wypadną te utwory na żywo. I muszę przyznać, że wyszło to fantastycznie, a co więcej, panowie zagrali znacznie więcej utworów, niż planowali. Wstępna set-lista obejmowała 26 utworów, w tym 3 bisy. Jednak wielokrotnie odbiegano od ustalonej wcześniej rozpiski. A to ktoś z publiczności się wyrwał z jakaś propozycją, a to Kazik otrzymał jakąś kartę z zapytaniem lub prośbą o piosenkę. Trzeba przyznać, że takiego podejścia i szacunku do publiczności powinni uczyć się inni artyści, bo – cytując Kazika: „Gdyby nie było Was, to nie byłoby nas”. I w rezultacie z dwudziestu paru utworów zrobiło się grubo ponad trzydzieści, a sam występ potrwał prawie trzy godziny.
Występ rozpoczął się od „Jeźdźców” z albumu Spokojnie. W dalszej części koncertu pojawiły się z tej samej płyty jeszcze m.in. utwory: „Czarne słońca”, „Tan” czy ponadczasowa „Arahja”. Po „Jeźdźcach” nonet zagrał „Umarł mój wróg” oraz „1932 – Berlin” z pierwszej płyty zespołu. Materiał akustycznego występu był bardzo przekrojowy, ale poza najbardziej znanymi piosenkami – „Ręce do góry”, „Gdy nie ma dzieci”, „Brooklyńska Rada Żydów”, pojawiło się także kilka niespodzianek, swojego rodzaju rarytasów. Bodajże pierwszym była „Totalna stabilizacja” w wykonaniu Janusza Grudzińskiego, którego, co tu dużo mówić, Kazik na prośbę jednego z fanów wrobił w deklamowanie tekstu. W Wytwórni doszło też do kilku prawykonań akustycznych interpretacji innych numerów. Kultowa, dziewięcioosobowa załoga po prośbach publiczności zdała się na spontaniczną improwizację i akustycznie wykonała m.in. „Lewe lewe loff”, „Notoryczną narzeczoną” i „Balladę o dwóch siostrach”, czyli fragment oratorium Kolczyki Izoldy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Przy tej okazji Kazik wspomniał, jak bardzo ceni twórczość Gałczyńskiego, który to według niego największym polskim poetą był. Z rzeczy rzadko granych akustycznie Kult wykonał też „Chodźcie z nami” oraz „The Passenger” Iggy’ego Popa, o które ktoś z widowni bardzo się dopominał. Na szczęście długo nie musiał czekać na realizację swojej prośby, a reszta fanów podzielała ten entuzjazm. Zresztą oba te utwory w takiej bezprądowej odsłonie zadebiutowały stosunkowo niedawno, bo podczas tegorocznego, lutowego koncertu w Warszawskiej Stodole.
Pod koniec podstawowej części występu wykonano jeszcze „Zegarmistrza światła”, utwór z repertuaru Tadeusza Woźniaka, oraz „Bal kreślarzy”, a całość zakończyło „Komu bije dzwon”. Zespół schodził ze sceny przy owacji na stojąco, czemu trudno się dziwić. Jak łatwo było się domyślić, po chwili panowie znów wmaszerowali na scenę, aby zagrać bisy: obiecaną wcześniej „Celinę”, „Baranka” oraz „Polskę”. Gdy mieli już schodzić, Kazikowi przypomniało się, że w połowie koncertu pewien młody człowiek poprosił go o „Lewego czerwcowego”, czyli (Panie Waldku pan się nie boi) i tym sympatycznym akcentem zakończył się ten niezapomniany wieczór. Kazik przybijał fanom zgromadzonym pod sceną „piątki”, rozdawał autografy i wymaszerował ze sceny śpiewając „Sowietów”.
PS. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, 13 maja br. to dzień premiery nowego krążka Kultu, zatytułowanego Prosto.