Coma jest zespołem, który od dobrych kilku lat znajduje się gdzieś między sceną alternatywną, a mainstreamem. Z jednej strony wciąż są to mroczne, depresyjne utwory z ogromnym ładunkiem emocjonalnym, ale z drugiej, w repertuarze łódzkiego zespołu pojawiają się też takie „smaczki” jak Na pół. I jeżeli ktoś może mieć wątpliwości co do kolejnych muzycznych wyborów Comy, to koncerty wciąż pozostają bardzo dobrym widowiskiem. No, może poza pewnymi wyjątkami, do których niestety można zaliczyć warszawski koncert w Palladium.
Jako pierwszy na scenie pojawił się, zgodnie z rozpiską czasową, niemiecki zespół Reload. Trzeba to wyraźnie podkreślić - był to wspaniały, hard rockowy występ z… dość marnym wokalem. Wokalista brak umiejętności nadrabiał jednak dobrym kontaktem z publicznością i naprawdę fajnym zachowaniem scenicznym. Można było przenieść się w czasie kilkanaście lat wstecz. W muzyce zespołu Reload dało się wyraźnie odczuć silne wpływy takich grup jak Scorpions, czy Accept,. Niemiecki rock zawsze stał na wysokim poziomie i Reload kontynuuje tą tradycję. Wspominanie o nich wyłącznie w kategoriach supportu to zdecydowanie zbyt mało. Gratulacje dla osób odpowiedzialnych ze sprowadzenie tej grupy do Polski.
Po dość krótkiej przerwie technicznej na scenie pojawiała się owacyjnie przywitana gwiazda wieczoru - Coma. Ci, którzy spodziewali się mocnego początku musieli obejść się smakiem. Koncert rozpoczął się utworem 0Rh+, który miał powolny i melancholijny wstęp. Po chwili na scenie pojawił się Roguc, ale on także nie wzmocnił brzmienia zespołu. Jedynie wędrował po scenie i śpiewał skryty pod kapturem. Słabe oświetlenie i skupienie muzyków dodatkowo potęgowało nastrój. To była zapowiedź klimatu całego koncertu. Gdy widziałem zespół rok temu, podczas jednego z polskich festiwali oprawa i emocje były dużo bardziej zróżnicowane co też spotkało się z lepszym przyjęciem wśród publiczności, a Coma zapisała się na koncertowych kartach historii dzięki losowemu dobieraniu utworów podczas koncertu. Podczas występu w Palladium zabrakło dodatkowych „atrakcji”, a set nie bronił się jako całość. Część utworów została odegrana bez zapału, wtórnie i nieszczerze. Wybijały się smaczki, takie jak np. Deszczowa Piosenka, podczas której w górę wśród publiczności powędrowały łódzkie flagi (jedną z nich wziął Roguc). Niestety, na prawie dwadzieścia utworów, tylko kilka z nich zabrzmiało zgodnie z oczekiwaniami. Zabrakło emocji i tego pierwiastka, który zawsze zamieniał koncerty Comy w muzyczną przygodę pełną zróżnicowanych przeżyć.
Pozostaje mieć nadzieję, że koncert w Palladium to tylko wypadek przy pracy. Towarzyszę Comie od początku istnienia i muszę przyznać, że kilka lat temu był to po prostu najbardziej obiecujący polski zespół. Fakt, trendy muzyczne się zmieniły, ale dobra muzyka będzie się bronić zawsze. A Coma była, jest i pewnie będzie warta uwagi.
Czekamy na kolejne płyty i koncerty. Na razie żółta kartka.