Po naprawdę długiej przerwie warszawska formacja Riverside powróciła z trasą koncertową na krajowe podwórko. Inauguracja polskiej edycji New Generation Tour miała miejsce w konińskim Oskardzie i… chyba do końca nie zaspokoiła ambicji, pnącej się coraz wyżej w muzycznej hierarchii, grupy.
Problemem była oczywiście frekwencja. Spokojnie, wiele krajowych kapel mogłoby o takowej tylko pomarzyć. Do tego, biorąc pod uwagę realia tegoż miejsca, znanego wszak z goszczenia wielu tzw. progresywnych zespołów, było naprawdę tłumnie. Tylko że sami warszawianie uciekają od tej progresywnej łatki i w tym chociażby kontekście rażąca czerwień pustych krzeseł trochę rozczarowywała. Zresztą, także i te nieszczęsne krzesła stały się swoistym antybohaterem wieczoru. Sala konińskiego klubu ma naprawdę urok, fajnie w niej słychać i widać. Jednak swoim komfortem nieco rozleniwia rockowego słuchacza. A Riverside to dziś naprawdę mięsista rockowa banda. Stawiając repertuarowo na metalowy ADHD i promowany trasą „hardrockowy” SONGS zderzyła się z barierą stworzoną przez to miejsce. I dlatego cały koncert można by potraktować jako zmagania frontmana formacji z przykutą do siedzisk publicznością. Czasami miały one charakter żartu, innym razem ociekały sarkazmem… Jednym słowem, dało się wyczuć fruwający gdzieś nad głowami wszystkich dyskomfort.
No i nie ma się czemu dziwić. Kapela przygotowała bowiem sceniczną produkcję naprawdę na wysokim poziomie, zaczynając od świateł, a na dźwięku i profesjonalnym wykonawstwie kończąc. To już dziś koncertowa ekstraklasa. Musiała też – przynajmniej stałych bywalców ich koncertów – cieszyć setlista. Zdominowana w naturalny sposób materiałem ze Shrine Of New Generation Slaves (nie wybrzmiały z niego tylko Deprived i Coda) oraz uzupełniona kompozycjami z dwóch poprzednich wydawnictw (mini albumu Memory In My Head, z którego pojawił się numer Living in the Past, i Anno Domini High Definition reprezentowany przez Driven to Destruction, Egoist Hedonist i Left Out) zgrabnie uciekła od latami ogrywanych hitów. Był oczywiście transowy 02 Panic Room (jeden z najlepszych momentów koncertu), niemniej odświeżenie zestawu kawałków musiało zadowolić zebranych. Poza tym muzycy – mając już za sobą sporą ilość europejskich występów z tym materiałem – wcale nie trzymali się tak ściśle studyjnych wersji. Zgrabny lifting przeszło piękne We Got Used to Us, ponadto, to tu, to tam całość urozmaicały solowe popisy Dudy na basie. Klimat tworzyły też fajne momenty. Jak udane stopniowanie przedkoncertowego napięcia poprzez odtworzenie przed wyjściem muzyków Night Session – Part One (i przy okazji podpromowanie tej bonusowej, zupełnie nowej rzeczy), czy Purplowski wstęp do Perfect Strangers, z komentarzem Dudy, że teraz nie są już progmetalowi, tylko grają… tak. No i wreszcie, na zupełny koniec, nie można zapomnieć o tym, że jednak liderowi Riverside udało się ruszyć tyłki zebranych. Podczas ostatnich numerów wszyscy niemalże już stali.
Przed Riverside zaprezentowała się - również warszawska – Maqama. Zagrała materiał z Maqamat, bardzo lubianego przeze mnie debiutu, oraz z ubiegłorocznej płyty Gospel of Judas. Zabrzmieli chyba bardziej rockowo i metalowo, niż orientalnie, chwilami przywołując Toolowego ducha.