I cóż więcej można napisać o genialnych dwóch godzinach, bądź co bądź ikony polskiej muzyki – nazwijmy to – rozrywkowej? Zacznijmy po kolei. Lata ’90 to była kolejna tak dobra (i jak na razie ostatnia) dekada w polskiej muzyce około rozrywkowej. Było to również bardzo dobre dziesięciolecie dla tej artystki. Edyta Bartosiewicz zadebiutowała w 1992 roku albumem Love, a następnie do 1998 roku nagrała cztery kolejne płyty: Sen (1994), Szok'n'Show (1995), Dziecko (1995) oraz Wodospady (1998), które przeszły do historii naszej rodzimej fonografii. Nim zaczęła karierę solową, w charakterze gościa wystąpiła na kilku albumach zacnych artystów, jak m.in. u Wojciecha Waglewskiego na LP Waglewski Gra-Żonie (śpiew w utworze „Her Melancholy”, do którego napisała także tekst, oraz „Wcale mi się słowa nie posplątywały”), z grupą Kobranocka (Ku Nieboskłonom) czy Acid Drinkers (przeróbka utworu „Seek And Destroy” Metallicki na albumie Strip Tease). A mało kto dziś pamięta efemeryczny zespół z końca lat ’80 o nazwie Holloee Poloy. Grupa wydała jedyny album, The Big Beat, który był tak naprawdę pierwszym profesjonalnym nagraniem Edyty Bartosiewicz. Warto też nadmienić, że realizatorem tego materiału był Leszek Kamiński, pod którego realizatorską pieczą powstawały solowe albumy artystki począwszy od albumu Sen (Love realizował i produkował Rafał Paczkowski). Jeśli kogoś to zainteresuje, Kamiński był też potem mężem piosenkarki. Także podczas wydawniczej przerwy, która de facto trwa do dzisiaj, występowała, choć dość okazyjnie, na nielicznych koncertach i festiwalach. Zaśpiewała w 2000 roku także w duecie z Kazikiem piosenkę „Cztery pokoje” oraz cztery lata później z Krzysztofem Krawczykiem – „Trudno tak... (razem być nam ze sobą)”. Od czasu swojego debiutu, Edyta Bartosiewicz na rodzimym rynku muzycznym zdobyła wszystkie najważniejsze nagrody i wyróżnienia, takie jak: Bursztynowy Słowik, kilka Fryderyków i nieskończoną ilość nominacji, Paszport Polityki (1994) czy Osobowość Dziesięciolecia wg miesięcznika „Tylko Rock” (2000).
Przez ostatnią dekadę Edyta Bartosiewicz była gdzieś obecna jako artystka, ale raczej symbolicznie; wycofała się z przestrzeni publicznej. Nie czuję się upoważniony do pisania o powodach tej sytuacji. Od kilku lat pojawiają się (i znikają) informacje o jej muzycznym powrocie. Bodajże w 2010 roku w wywiadzie z Piotrem Metzem opowiedziała o swoim wydawniczym powrocie, o albumie – cały czas niestety nie wydanym – Tam, dokąd zmierzasz. Niespełna rok po wywiadzie pojawił się singiel z utworem Witaj w moim świecie, napisanym na potrzeby polskiej wersji animacji Kubuś i przyjaciele i opatrzony pierwszym od lat teledyskiem. Jesienią ubiegłego roku artystka zdecydowała się zagrać cztery koncerty: we Wrocławiu, w Poznaniu, Krakowie i Warszawie. Piąty koncert tej mini-trasy odbył się wczoraj w łódzkiej Wytwórni.
A był to występ naprawdę cudowny. I nie chodzi mi tylko i wyłącznie o jego oprawę, o perfekcyjne nagłośnienie i realizację całości, ale przede wszystkim o klimat. Mimo że sala Wytwórni była gęsto i po brzegi wypełniona fanami gwiazdy wieczoru, to czuło się klimat rodem z małego klubu i chyba wszyscy odnieśli wrażenie, jak gdyby piosenkarka śpiewała dla każdego z osobna. Występ zaczął się „Szałem”, który dosłownie szaleńczo porwał zgromadzonych w klubie fanów. Poza tym pojawiły się wszystkie bardzo dobrze znane utwory Edyty Bartosiewicz, tj.: „Urodziny”, „Zegar”, „Skłamałam”, „Goodbye to the Roman Candles” czy „Jenny”. Kompozycje zagrane były w nieco przearanżowanych wersjach, w stosunku do tych znanych z albumów; bo jak sama artystka wspomniała – „chcą trochę poeksperymentować”. Nie brakło również utworów nowych: „Renovatio” i „Madame Bijiou” (był to trzeci bis). Na prośbę fanów pojawiło się też sporo utworów nie singlowych czy takich rzadko granych na żywo, jak na przykład piękne „Siedem mórz, siedem lądów”.
Nie obyło się też bez niespodzianek. Pierwszą było głośne i odśpiewane na stojąco „Sto lat” (artystka 11 stycznia obchodziła swoje 48 urodziny). Wiem, wiem, że kobietom wieku się nie „wytyka”, ale sama Bartosiewicz podkreśliła, że niedawno skończyła 48 lat i „jest kobietą z pięćdziesiątką na karku, ale nigdy wcześniej nie czuła się tak świetnie jak obecnie”. Pointą wypowiedzi było, iż życie na dobre zaczyna się po pięćdziesiątce. Drugą i chyba największą niespodzianką wieczoru było pojawienie się gościa specjalnego. Była to Monika Kuszyńska, dawna wokalistka łódzkiej grupy Varius Manx. Mam nadzieję, że i dla niej będzie to kolejny krok do muzycznego życia. Pierwszy już zrobiła, w czerwcu 2012 ukazał się jej pierwszy, bardzo dobry i bardzo osobisty solowy album Ocalona. Piosenkarka po nieszczęsnym wypadku nie poddała się, jest pełna witalności, a wczoraj na scenie pojawiła się z szerokim uśmiechem, aby w duecie z przyjaciółką odśpiewać (bardzo wymowne) „Upaść by wstać”. Trzecią niespodzianką było przebojowe wykonanie „Love Will Tear Us Apart” z repertuaru Joy Divison.
Bartosiewicz dała się poznać jako świetna i dobrze czująca się na scenie konferansjerka, snuła opowieści o obecnej trasie, utworach, życzliwie dziękowała widowni za tak liczne przybycie. Jak sama zapowiedziała, te kilka koncertów ma być rozgrzewką przed większym powrotem do artystycznego życia. Widać było, że granie i przebywanie na scenie sprawia jej niesamowitą frajdę i potrzebuje kontaktu z widownią. Jedyny mankament (poza niestety dość wysoką ceną biletów), choć mało znaczący, jaki dało się odczuć podczas tego koncertu, to tylko i wyłącznie „miejsca siedzące, nienumerowane”. Tak na oko, to zdecydowana większość publiczności, nie patrząc na wiek, miała ochotę na małe szaleństwo pod sceną. Widać to było przy pierwszych trzech utworach, gdy tłum śmiało wmieszał się w fotoreporterów oraz podczas bisów, gdy Bartosiewicz sama zaprosiła ludzi pod scenę. Publiczność reagowała gromkimi brawami, często na stojąco. Jeśli chodzi o bisy, to artyści wychodzili na scenę aż cztery razy. Sympatycy wokalistki nie chcieli szybko rozstać się z nią i jej zespołem. Czwartym bisem był „Szał”, którym – przypomnijmy – rozpoczął się koncert.
Nikt, kto po 21 wychodził z klubu przy Łąkowej, nie miał chyba wątpliwości, że ten wieczór bez wątpienia należał do Edyty Bartosiewicz i jej utworów. Mam nadzieję, że spełnią się zapowiedzi artystki i powróci na dobre na scenę, a w moim odtwarzaczu zagości jej nowy studyjny album. Tego życzę jej, sobie i wszystkim fanom „Edytki”! Dawno nie byłem na tak pięknym koncercie. Słowa podziękowania należą się także dla reszty muzyków, którzy towarzyszyli tego wieczoru artystce: gitarzyście Maciejowi Gładyszowi, zasiadającemu za klawiszami Romualdowi Kunikowskiemu, perkusiście Radkowi Owczarzowi i najmłodszemu z załogi, basiście Michałowi Grottowi.
A teraz pozwolę sobie na coś bardzo osobistego, coś, od czego być może ta relacja w ogóle powinna się rozpocząć. Edyta Bartosiewicz była mi zawsze jakoś szczególnie bliska, pamiętam. Pamiętam jak dziś lata ’90, słuchanie muzyki z kaset magnetofonowych – płyty kompaktowe oczywiście były już wtedy dostępne, ale ich cena na budżet przeciętnego nastolatka była zaporowa. Internet w Polsce dopiero się rodził, korzystanie z niego było nie dość, że drogie, to jeszcze uciążliwe (skrzeczący modem, prędkość transferu) i nikomu nie śniło się, że można coś ściągnąć z Sieci. Choć pewnie, gdyby można, to trwałoby to kilka dni, a koszt przerósłby wartość dziesięciu kompaktów. Jedyną formą „piractwa” pozostawało odegranie kasety z kasety lub przegranie na kasetę czegoś z winylu lub kompaktu (jeśli miało się do tego dostęp). Zawsze „taśma w kasecie” była wygodniejsza od „taśmy na szpuli”, nie ważne czy się ją przegrywało, przesłuchiwało czy przechowywało. Toteż w zasadzie jedyną formą pozyskania muzyki było poczekanie do dziesiątego na wypłatę mamy lub taty i wypłatę „kieszonkowego” oraz udanie się z nim do pobliskiego sklepu muzycznego. Tak, tak, wtedy jeszcze były sklepy muzyczne. Kasety magnetofonowe kupowałem w jedynym punkcie na osiedlu, po płyty zacząłem potem jeździć do centrum. Kto jest z Łodzi, ten pamięta być może sklepy Lady Peron – pierwszy znajdował się przy niestety zburzonym dziś i przebudowywanym budynku dworcu Łódź Fabryczna, drugi otworzono potem przy Nowomiejskiej. W tym drugim potem kupiłem jeden z pierwszych (a może pierwszy?) krążków CD, wybór wpadł wtedy na Selekcję Obywatela G.C. Do czasu Pierwszej Komunii swoją „kasotetkę” odsłuchiwałem na przenośnym odtwarzaczu (Sony nazywała to Walkmanem), którego marki niestety nie pamiętam. Po komunii kupiłem sobie tzw. dwukasetowego „jamnika” (pamiętacie takie cuda?) Grundiga. Był to bardzo dobry wybór, a sprzęt – uwaga – działa po dziś dzień, choć raczej słucham z niego radia na działce niż rozkoszuję się brzmieniem kaset. To były czasy wspaniałej Polskiej muzyki, poznawałem właśnie wtedy albumy Edyty Bartosiewicz, Hey, IRA, Lecha Janerki, Armii, Dezertera czy Wilków oraz solowego Roberta Gawlińskiego. Jak gdyby to było wczoraj, pamiętam nocne „zamęczanie” taśmy z jego albumem Solo. To był naprawdę piękny i trochę beztroski okres. Nie było największego złodzieja czasu XXI wieku w postaci Facebooka (prawdopodobnie po drugiej stronie globu Mark Zuckerberg spędzał wtedy w bardzo podobny sposób swój czas wolny). Muzykę chłonęło się całym sobą, a decyzję o tym, jaką kasetę trzeba kupić w danym miesiącu, należało bardzo rozsądnie podjąć. I wiecie co? Ta mała skromna kaseta cieszyła nieraz bardziej niż dziś dziesięć wersji deluxe very strictly limited edition… Takie przemyślenia naszły mnie dziś w nocy po wczorajszym koncercie Edyty Bartosiewicz. To piękne dźwięki, które (dla mnie) tak naprawdę nigdy się nie zestarzały i nie straciły na swojej aurze niesamowitości. Cały czas podchodzę do tej muzyki bardzo emocjonalnie. I za to, tym wszystkim artystom, cholernie mocno dziękuję!
Set-lista:
1. Szał
2. Miłość jak ogień
3. Siedem mórz, siedem lądów
4. Zegar
5. Zabij swój strach
6. Goodbye to the Roman Candles
7. Skłamałam
8. Niewinność
9. Renovatio
10. Coś zmieniło się
11. Urodziny
12. Blues for you
13. Upaść by wstać
14. Love will tear us apart
15. Opowieść
16. Jenny
17. Sen
Bis 1:
18. Ostatni
Bis 2:
19. Tatuaż
Bis 3:
20. Madame Bijiou
Bis 4:
21. Szał