Wystawy prac, wykłady i koncerty – oto co królowało w miniony weekend w krakowskim klubie Studio. Muzycznymi gwiazdami imprezy były zespoły z kręgu szeroko rozumianego artrocka – w sobotę nasz rodzimy Quidam, w niedzielę szwedzka formacja The Flower Kings, która sympatycznie zamknęła całe przedsięwzięcie.
Zanim jednak Skandynawowie wyszli na scenę, opanowali ją torunianie z Half Ligt, którzy dzień wcześniej zostali laureatami festiwalowego konkursu. Po tym co zaprezentowali w niedzielę, trzeba przyznać że całkiem zasłużenie, bowiem muzyka jaką się parają nie jest czymś standardowym na polskiej scenie. Już sam skład zaskakuje ascetyzmem, a co za tym idzie oryginalnością. Kapelę tworzy bowiem tylko trzech muzyków – wokalista, gitarzysta i klawiszowiec. Nie uświadczymy zatem w Half Light tradycyjnie pojmowanej sekcji rytmicznej. Nietrudno się domyślić, że w ich muzyce dominuje elektronika i wyrazisty bit połączone jednak zgrabnie z gitarowymi aranżami, przyjemnym klimatem, dobrą melodią i wokalem Krzysztofa Janiszewskiego. Barwa jego głosu oraz sposób artykulacji chwilami przywołują dokonania Marca Almonda. Nieprzypadkowo też zresztą w ich ocierającej się o synthpop muzyce znajdziemy odniesienia do lat osiemdziesiątych. Artyści wystąpili w przededniu premiery swojej trzeciej płyty Black Velvet Dress i na promocję tegoż materiału postawili. Były zatem, między innymi, zainspirowany Gorzkimi godami Polańskiego, Bitter Paris, czy Confused, ale także pochodzący z debiutanckiego krążka Night In The Mirror numer Take My Hand. Artyści mają też na swoim koncie krążek Nowe orientacje – hołd dla również toruńskiej Republiki. I kawałkiem z niej – swoją oryginalną wersją Halucynacji – zakończyli trwający niespełna trzy kwadranse występ. Bardzo udany zresztą, gorąco nagrodzony przez zebranych długimi brawami.
A potem już do końca wieczoru królował na scenie kolor pomarańczowy. Mnóstwo takowych balonów, porozwieszane to tu, to tam pomarańczowe szale i apaszki oraz stosowne światła, które kierowane na muzyków pozostawiały zebranych w przekonaniu, że ci również założyli pomarańczowe wdzianka (choć tak faktycznie nie było; z formuły wyłamał się perkusista Felix Lehrmann, ubierając się w czarny T-shirt, którego koloru żadne światła nie były w stanie zmienić). Dominujący orange nawiązywał naturalnie do kolorystyki ostatniego albumu Banks Of Eden, który Szwedzi przyjechali do nas promować.
No i promowali. Z pięciu pomieszczonych na nim kompozycji tego wieczoru wybrzmiały trzy. Już na sam początek koncertu odpalili suitę Numbers – naprawdę entuzjastycznie przyjętą i nawet podśpiewywaną przez niektórych. Zaraz po niej pojawił się niezwykle udany For The Love Of Gold, a na koniec podstawowego zestawu artyści dołożyli piękny, zwieńczony patetycznym solo Stolta, Rising The Imperial. Koncertowe wersje tych kompozycji utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że Szwedom wyszedł jeden z najlepszych albumów w całej dyskografii (kto wie, czy po latach nie zyska on jeszcze miana najlepszego w całej ich historii?). Zrezygnowali z przesadnego quasi-jazzowego kombinowania i postawili na prostotę (wiem, że w ich przypadku ten wyraz ma nieco inne znaczenie) oraz melodyjną przebojowość. Zresztą dobór pozostałych numerów do koncertowej setlisty też szedł w tym kierunku. Wybrzmiał zatem najpiękniejszy i najbardziej znany fragment suity Stardust We Are, melodyjny Last Minute On Earth (fakt, że w nieco przekombinowanej wersji, do tego połączony z In The Eyes Of The World) z The Rainmaker, czy The Truth Will Set You Free z Unfold The Future. Na bis pojawił się zwięzły i rockowy Paradox Hotel oraz dostojny i przejmujący I Am The Sun, w sam raz dla miłośników wzniosłej, progresywnej formy, idealnie nadający się do patetycznego zakończenia koncertu.
Warto wspomnieć o zaprezentowanych zaraz po dwóch pierwszych numerach solowych popisach perkusyjnych, basowych i klawiszowych. Szczególnie ten pierwszy wzbudził spore emocje i pokazał, że niepozorny i lekko misiowaty, z czapeczką z podniesionym daszkiem, nowy nabytek „Flowersów”, to kawał profesjonalnego bębniarza. Jakichś innych większych „ekscesów scenicznych” nie było. Najwięcej energii miał w sobie Hasse Fröberg przyjmujący co rusz ekwilibrystyczne pozycje ze swoją gitarą i przeżywający gestami wyśpiewywane teksty. Główny mag – Roine Stolt - oprócz tradycyjnie ekscentrycznych spodni, wielkim entuzjazmem nie zaskakiwał, sprawiając momentami wrażenie lekko zmęczonego. Grzecznie jednak dziękował zebranej całkiem licznie publiczności (warto dodać, że tym razem w sali krakowskiego Studio ustawiono krzesła i wyłączono znajdujące się z tyłu trybuny oraz balkony), która występ przyjęła naprawdę gorąco. Udanego wieczoru dopełniły bardzo dobre nagłośnienie i to co prawdziwi fani kochają najbardziej – pokoncertowe autografy, zdjęcia i pogaduchy…