To właściwie nie będzie recenzja z koncertu, bo recenzji nie może napisać ktoś, kto nie zna 90% wykonywanych utworów (więc nie poda ich tytułów etc.) To ma być garść refleksji po bliskim (nawet bardzo jeśli liczyć w metrach) spotkaniu z człowiekiem legendą - Mickiem Pointerem - założycielem Marillion. Nie zamierzam ukrywać, że Mr Michael PT Pointer był jedynym powodem mojej wizyty w Blue Note. Niesłusznie zresztą.
Zaczęli nietypowo - zamiast się spóźnić rozpoczęli 10 min. przed czasem! Jeszcze nim zespół wszedł na "scenę" wiadomo było, że to będzie taki fajny klubowy, kameralny występ. Salka mała, atmosfera pubowa itd. Patrząc na Micka Pointera miałem Deja Vo - zbliżenia z Recital Of The Script mieszały mi się z rzeczywistością. Tak jakby tych 20 lat nie było. Oczywiście na scenie nie było marillionu. Niestety. Arena zagrała przyzwoicie, ale do tego co robi dziś wzgardzany w światku neoprogresywnym marillion ma się to nijak. Marillion przebył długą drogę z nadświetlną prędkością - Arena stoi dokładnie tam gdzie była. Jedni powiedzą, że to wierność ideałom inni, że nuda na kółkach. Ja w każdym razie jedno wyniosłem - teraz już wiem dlaczego Mick Pointer musiał marillion opuścić. Jest idealnym alter ego Iana Mosleya: gra w raczej niewyrafinowany sposób, ale potrafi się sprzedać - Ian przeciwnie jest niezwykle finezyjny, lecz robi to tak, by tylko nieliczni zwrócili na to uwagę. Czy Mick gra źle? Nie...po prostu we wszystkich utworach gra tak samo. Może coś tam inaczej "miesza" po drodze (a miesza bardzo dużo i tym się różni od Micka znanego z marillion) ale podstawowe figury rytmiczne są zawsze takie same (dodajmy bardzo proste). Dobrze się jednak przy tym bawi, jest "medialny" i potrafi zrobić wokół siebie szum.
Pozostali muzycy: Nolan - w życiu nie widziałem gościa grającego na klawiszach w TAKI sposób. Na oko to jest rzeźnictwo, na ucho coś dokładnie odwrotnego. Patrzyłem na jego palce stojąc 1,5 m nad klawiaturą i nie wierzyłem w to co widzę. Tylko, że nie potrafię tego opisać. John Mitchel to niezwykle sympatyczny bosonogi gość potrafiący naprawdę wiele, a przede wszystkim doskonale odtwarzający partie swych poprzedników. I do tego doskonale śpiewa w tle. Wokalista na szczęście bez rybnych naleciałości bez trudu wykonywał utwory skażonych Rybą poprzednich śpiewaków Areny.
Jeśli muzykę Areny uważam za słabszy punkt to atmosferę koncertu uznaję za wielki plus tego wieczoru. Było rodzinnie. Zespół wcale nie robił wrażenia nadętych palantów (jak to kiedyś o nich słyszałem). Stroili miny do obiektywów licznych aparatów i kamer (nikt nie robił trudności w tej materii), wchodzili w publikę (np. C.Nolan w pewnym momencie skakał z młodzieżą i został "wyłowiony" przez wokalistę jako fan, który chciałby coś zaśpiewać do mikrofonu) Spontanicznie zaaranżowany występ z wokalnym wsparciem pewnej ognistej fanki (z mocno już wyeksploatowanym gardziołkiem) także stanowił miłą ciekawostkę. Szkoda tylko, że wyraźnie rozbawiony zespół nie dał się jednak tak do końca porwać panującej w Blue Note atmosferze i po drugim bisie (o 21.50) definitywnie zszedł ze sceny. Podsumowując było fajnie...byłoby jeszcze fajniej, gdyby muzyka Areny nie była tak konserwatywna. Z drugiej jednak strony ze wszystkich znanych mi kapel, w których gra Clive Nolan Arena wypada najlepiej. No i co tam... znalazłem się na wyciągnięcie łapki od człowieka, który powołał do życia marillion. Choćby z tego powodu warto było wyjść z domu nawet za cenę 70 zł (co uważam za przegięcie)