A było naprawdę fenomenalnie... W najważniejszym momencie festiwalu bawiło się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Tych najmłodszych, jak i tych dużo dojrzalszych. Rozpiętość wiekowa uczestników imprezy była dość spora, co cieszyło. I chociaż najwięcej nadruków na koszulkach związanych było z gwiazdą wieczoru – Red Hot Chili Peppers – dało się zauważyć, że przybyli do Warszawy fani przeróżnych zespołów i gatunków muzycznych. W końcu zestaw muzyków (9 zespołów na 2 scenach) był dość różnorodny. No to po kolei...
Marlon Roudette, członek znanej już grupy Mattafix, zagrał bardzo pozytywny w odbiorze koncert. Mimo że była to najbardziej popowa propozycja organizatorów festiwalu, idealnie pasował do panującej pogody i nastrojów. Nie był to bardzo porywający występ, ale taki, którego dobrze się słuchało siedząc na trawie i popijając zimne napoje w oczekiwaniu na pozostałe zespoły. Zresztą Roudette wydał się bardzo miłym gościem, przywitał się ze słuchaczami słowami: "Dzień dobry, my name is Marlon Roudette", co chwilę dziękował publiczności, również w naszym ojczystym języku, i cały czas się uśmiechał.
Nie rozumiem fenomenu I Blame Coco. Córka Stinga nie ma w sobie takiej przebojowości, takiej charyzmy i takiego repertuaru, jak jej tatuś, a mimo tego zebrała na swoim koncercie sporo osób. Byłem zaskoczony, bo moim zdaniem ani nie ma głosu (najpierw pomyślałem, że to jakiś facet!), ani nie gra fenomenalnie na tym swoim basie... Najbardziej jednak dobiło mnie jej wykonanie "Another Brick In The Wall" Pink Floyd, którym (znowu wbrew moim odczuciom) przypodobała się fanom. Ale nie było czasu się nad tym rozwodzić, bo na głównej scenie miało się zaraz rozpętać czyste szaleństwo...
Public Image Ltd. - i wszystko jasne. PIL powalił wcześniejszych wykonawców na łopatki. Nie byłem na ich koncercie na zeszłorocznym Off Festivalu i jakoś nie spodziewałem się zbyt wiele po tych "dziadkach". Jakże się pomyliłem... Transowe bębny, głęboki bas, przestrzenne, psychodeliczne tła gitarowe i potężny, ekspresyjny wokal Johna Lydon'a. Zagrali takie klasyki, jak "This Is Not A Love Song" czy "Death Disco". Mistrzostwo. Było głośno, energicznie, rytmicznie, a kondycja muzyków zdumiewała. Problem polegał na czym innym... Nie dopisała im publika, co wyjątkowo rozdrażniło frontmana zespołu. Umówmy się, panowie grali dość wcześnie – ludzie się dopiero zbierali. Poza tym fani Red Hotów, których, jak wspominałem, było najwięcej, nie mają po drodze z muzyką PIL'u, która mimo wszystko nie była łatwa w odbiorze. Większość ludzi wolała więc usiąść gdzieś w cieniu, niż oddać szacunek legendzie, co zrobił później Flea, podczas koncertu Red Hot Chili Peppers.
Muszę przyznać, że koncert The Vaccines sobie odpuściłem. Większość nowo powstałych grup, za którymi moi rówieśnicy szaleją, zupełnie mnie nie rajcuje. Chłopaki grali indie rocka, z dość silnymi punkowymi wpływami, ale nie porwali publiki, która, podobnie jak ja, wolała ustawić się już pod sceną główną, gdzie za chwilę miał zagrać Kasabian.
Oni na serio nie mogli na brak publiczności narzekać. Nie było to wprawdzie jeszcze to, co miało się wydarzyć na koncercie zamykającym imprezę, ale ludzie powoli zapełniali lotnisko na Bemowie. Brytyjczycy od razu odpalili petardę, odgrywając na samym początku "Days Are Forgotten" – singiel promujący ich ostatnią płytę. Z albumu "Velociraptor" zagrali jeszcze, najszybszy chyba, utwór tytułowy, beatlesowskie "Let's Roll Just Like We Used To", "Switchblade Smiles" i kapitalne, porywające "Re-Wired". Muzycy porwali publiczność swoimi stadionowymi melodiami, wielkimi pokładami energii i widoczną radością grania. Głosy Tima Meighana i gitarzysty Sergia Pizzorno idealnie się ze sobą uzupełniały, tworząc znakomitą harmonię. Podczas koncertu Tim złapał od fana koszulkę z wielkim diabłem tasmańskim, którą nawet założył, ale okazała się chyba za ciasna, więc szybko ją ściągnął. Na koniec zagrali swój największy przebój, "Fire", który okazał się totalnym apogeum energii...
Ale to był dopiero początek... Na małej scenie zaczęli grać goście z The Charlatans, ale trzeba przyznać – to ich spotkał najgorszy los. Niewiele osób bawiło się na ich koncercie, wszyscy zajmowali dogodne miejsca przed sceną główną. Mimo to chłopaki nie poddali się i do końca dawali z siebie wszystko.
Kilka minut po 21:30 na scenie pojawili się Ci, na których wszyscy czekali. Kilkunastotysięczny tłum pokazał, jak długo czekał na ten koncert, bo trwało to aż 5 lat. Po koncercie w Chorzowie w 2007 roku wielu ludzi wyszło ze Stadionu Śląskiego z niezbyt usatysfakcjonowanymi minami. Że niby nie było tych kawałków, co trzeba, że nie było takiej energii, jak trzeba, i że wokalista też był nie taki, jak trzeba. Ale Red Hot Chili Peppers postanowili chyba odbudować swoją reputację i zagrali taki koncert, jaki mogliśmy sobie tylko wymarzyć! Zaczęłi standardowo, jak każdy koncert podczas tej trasy, od "Monarchy Of Roses", potem popisy Flea na basie i od razu kolejna petarda – "Around The World", podczas którego wykonany został przygotowany gest dla zespołu od fanów. Nagle nad głowami publiczności zrobiło sę biało od... wirujących skarpet, na cześć legendranych już początków zespołu, kiedy to występowali nago, a na swoich przyrodzeniach mieli jedynie skarpety. I nagle scena cała się rozświetliła! Za muzykami rozbłysnęły wielkie telebimy, na których wyświetlane były różne grafiki, obrazki, a także nieco podrasowane ujęcia z koncertu. Ale nie oprawa się liczyła, tylko muzyka. Ci goście, prócz gitarzysty Josha Klinghoffera, są już po pięćdziesiątce, a dają tyle czadu, ile niejeden młodzieniaszek nie dałby rady! Z resztą wystarczy spojrzeć na genialnie przygotowaną setlistę – tym razem przeważały ostre, funkowe utwory jak "Can't Stop", "Charlie" czy "By The Way" z rewelacyjnym basem i elektronicznym przetwarzaniem głosu Kiedisa. Z najnowszej płyty wybrali te najciekawsze kawałki – wspomniane "Monarchy Of Roses", wybuchowo wykonane "Look Around" i "The Adventures Of Raindance Maggie". Była też niespodzianka dla słuchaczy. Nim rozpoczęli "Californication" Josh i Flea wykonali swoje opracowanie "Warszawy" Davida Bowie'go. Ale właśnie! Josh! Jego trzeba pochwalić. Wszyscy chyba najbardziej obawiali się jego występu. Widać, że młodziak stał się już pełnoprawnym członkiem zespołu, staje obok Flea podczas jamów tak pewnie, jak kiedyś John Frusciante. Mimo że nie jest takim wirtuozem gitary, jak jego poprzednik, braki techniczne nadrabia zabawą brzmieniem i nieco eksperymentalnym podejściem do grania. Tak czy siak, dodaje dużo świeżości do grania Papryczek. Anthony po raz kolejny będąc w naszym kraju nie mówił za wiele, ale tym razem można mu wybaczyć, dał z siebie wszystko – śpiewając i hasając po scenie. Dla fanów ballad zespół wykonał "Under The Bridge", którego zabrakło w Chorzowie i "Soul To Squeeze". Tym razem nie zabrakło też starych utworów, o które płakali wielbiciele po chorzowskim koncercie. Jeszcze w regularnym secie zagrali "Higher Ground" z Mothers Milk, a podczas bisu zrobili gratkę dla fanów ich legendarnego albumu "Blood Sugar Sex Magic". Publika usłyszała po kolei "Sir Psycho Sexy", "They're Red Hot" i "Give It Away", po którym pożegnali się z Polakami. Warto jednak dodać, że podczas wykonywania przez Chada Smitha solówki na bębnach, Flea wszedł na bis na rękach i stał na nich przez dość długi czas, a Josh, uśmiechnięty od ucha do ucha, wniósł flagę, którą dostał od członków fan-clubu, ze zdjęciami miłośników zespołu. Muszę się oczywiście pochwalić, że znalazłem się na tej fladze.
Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku tłum ludzi wychodził z Bemowa z uśmiechami na ustach. Z niecierpliwością czekam na ogłoszenie headlinera drugiej edycji festiwalu. Wszystkim, którzy nie pojawili się 27 lipca w Warszawie, mogę powiedzieć tylko, że mają czego zazdrościć!
Ps. Koncert Red Hotów z Warszawy można już odpłatnie ściągnąć ze strony rhcp.com/live w wersji mp3, jak i bezstratnym formacie FLAC albo ALAC.