ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

30.07.2012

DICKEY BETTS & GREAT SOUTHERN, Wrocław, Eter, 14 lipca 2012 r.

DICKEY BETTS & GREAT SOUTHERN, Wrocław, Eter, 14 lipca 2012 r.
Wybierając się na koncert Dickiego Betts’a miałem wyjątkowo ambiwalentne uczucia - z jednej strony to filar i założyciel The Allman Brothers Band, wyjątkowo ważnego dla mnie zespołu. Z drugiej zaś ten filar to taki najbardziej countrowy, a do country, co tu dużo mówić, jeszcze nie dojrzałem.

 

Pierwsze trzy płyty Allmanów skatowałem, parafrazując Duane’a Allmana - miałem taki okres w swoim życiu, że Live at Filmore East słuchałem tak często, że niemalże nie miałem czasu słuchać niczego innego. Z kolei solowe płyty Betts’a nie były w stanie zagrzać miejsca na moich półkach, podobnie jak nie porywały mnie płyty ABB, na których grał pierwsze skrzypce.

Legenda jednak przeważyła, pomógł też rzut oka na setlisty ostatnich koncertów i prawda jest taka, że gdybym się nie zebrał na ten koncert to bym wyjątkowo żałował. Dickey Betts przywiózł ze sobą pełen Allmanowy skład czyli: dwie perkusje (Frankie Lobardi i James Varnado), bass (Pedro Arevalo) , organy (Mike Kach) i gitary - w tym przypadku aż trzy, obok lidera grali jego syn Duane oraz Andy Aledort. Repertuar także Allmanowy - jeśli nawet grali coś,  czego nie było w repertuarze ABB, to brzmiało tak, że spokojnie mogłoby się w nim znaleźć.

Jak już wspomniałem prezentowali głównie repertuar ABB, pojawiły się Statesboro Blues, Revival, Blue Sky, Hoochie Coochie Man, Jessica, Mountain Jam  - samo dobro. Na koniec - miód na moje serce - In Memory of Elizabeth Reed w wersji z bardzo pięknym i rozbudowanym intrem w wykonaniu lidera i piętnastominutowymi solówkami dla każdego. Szkoda, że perkusiści popisywali się oddzielnie, a nie razem. W ramach bisów Ramblin Man i nawet nie wiedziałem, gdzie podziały się dwie godziny z mojego życia.

Trzy gitary obok siebie brzmiały potężnie, panowie świetnie się uzupełniali i współgrali, przeplatając frazy i riffy - głównie Dickey Batts i Andy Aledort, który czarował slidem. Syn Bettsa  - nieco wycofany, najlepszy moment miał przy Elizabeth Reed.

Sekcja rytmiczna z dwoma perkusjami robi wyjątkową różnicę – nawet jak jednemu się nie chce to w sumie i tak brzmią co najmniej dobrze. Pedro Arlvaro na basie co najmniej szalał, z kolei Mike Katch jakoś specjalnie się nie wychylał, ale jakby na to nie patrzeć skład był gitarowy.

Tego wieczoru byłem spełniony - takiej muzyki na takim poziomie w tej części świata już się nie gra. (Proszę o więcej).

 

Zdjęcia: