Dwa wyprzedane koncerty na początek Weather Systems Tour. I ryk publiczności. Chóralne, dudniące Anathema, Anathema… Okrzyki i śpiewy. Oklaski i absolutna radość na twarzach. Zasłużenie, bo niedzielny koncert to był wieczór Anathemy. Zdecydowanie.
Uff… dziś już ochłonąłem. Na zimno, gdy wygasły emocje, analizuję sobie przedwczorajszy koncert i opinię o nim mogę mieć jedną. Ale nic dziwnego. W końcu – jaki nagrali album – to już wiecie. Pisaliśmy o nim nieraz, różne co prawda prezentując zdania, ale ostatecznie udowadnia to tylko zasadniczą tezę: nie jest to płyta byle jaka. Nie jest, bo wywołuje emocje, skrajne i zupełnie przeciwstawne, nie pozwalające zapomnieć. Albo o uwielbieniu wobec dźwięków, których nam przyszło skosztować, albo o totalnej niechęci, wynikającej z zupełnie innych, niespełnionych oczekiwań. Tak czy siak – Weather Systems porusza. Nie pozwala być obojętnym. Chroń mnie Panie od ludzi obojętnych… tak jakoś to szło. I Weather Systems takie jest.
Jak było dzień wcześniej w Krakowie – Mariusz doskonale to opisał. Nie czytałem jego relacji przed koncertem, bo chciałem poczuć ten dreszcz na karku. Żywsze bicie serca, uderzenie adrenaliny, wszystko to, co daje nam przewagę nad zblazowanym, zwyczajnym i pozbawionym nadziei trwaniem w byle jakiej rzeczywistości. Kolejnych marnych seriali czy programów telewizyjnych. Zatracających naszą duchowość i siłę na mierzenie się z ogromem tego świata. Zatem nie czytałem relacji i gdy zabrzmiały pierwsze takty Untouchable Part One, gdy dotarł do mnie ryk zgromadzonej w Eskulapie publiczności, poczułem, że żyję na nowo. Oto bogowie sceny: budujący napięcie, kaleczący nasze dusze żyletką świszczących solówek i zabliźniający rany aksamitnymi głosami wokalistów. Anathema 2012 – to nie zespół, to niesamowite, bezwzględne dla niedowiarków misterium sceniczne. Artyści, cieszący się z takiego odbioru ich muzyki i z takiej widowni, i my, publiczność, zapatrzeni, zasłuchani, spijający słowa kolejnych utworów, przeżywający instrumentalne pasaże niczym swoiste katharsis. Im dalej w koncert, tym bardziej nie liczyło się nic innego. Tylko muzyka. Nawet… ochroniarze stali zafascynowani tym, co ze sceny spływało z głośników.
Tyle peanów, a teraz łyżka dziegciu. Bo to był PRAWIE genialny koncert. Prawie, bo niestety ponarzekać trzeba. Eskulap to złe miejsce do grania i słuchania muzyki. Ciężko je dobrze nagłośnić (co w przypadku muzyki jaką gra Anathema ma ogromne znaczenie!) i te problemy też niestety dało się zauważyć. Ponadto ciężko tę salę też dobrze … przewietrzyć. Ja rozumiem, że na koncercie musi być „gorąco”. Ok., ale chyba o inną temperaturę nam tu chodzi. Może i „powinno wrzeć” ale nie dlatego, że nie ma czym oddychać. A niestety tak było. Na dobrą sprawę ciężko wewnątrz było wytrzymać zanim koncert się na dobre zaczął, choć od razu oddam sprawiedliwość, że poziomu owego masakrycznego koncertu Marillion, gdzie ludzie mdleli z gorąca nie doświadczyliśmy na szczęście. Uff, chwała Anathemie za to, że zagrali porywająco, bo dzięki muzyce ta irytująca wada Eskulapa przestała jakoś dolegać. Ale niesmak pozostał.
I żeby nie kończyć tak smutno, to przyjemnych obowiązek na koniec. Support – grupa Amplifier. Bardzo poprawny występ. Może ciut za głośny (zwłaszcza w Eskulapie), ale dynamicznie, konkretnie i z dużą swobodą. Słychać, że zespół się rozwija, a materiał znany z albumów podczas prezentacji live wypada bardzo przekonująco. Świetny początek całego show.