1 kwietnia 2012 r. zagrały w Firleju trzy osoby, ale nie należy wyciągać z tej przesłanki pochopnych wniosków.
Prawda jest bowiem taka, że SBB bardziej niż kiedykolwiek są dzisiaj duetem. Ireneusz Głyk, perkusista, nie ma nawet pozycji Paula Wertico ani Gabora Nemetha, którzy, nie umniejszając ich klasie, byli tylko pomocnikami Józefa Skrzeka i Apostolisa Anthimosa (vulgo Lakis); stanowili jednak, choć niedługo, oficjalne części zespołu. Głyk tymczasem pomaga starszym kolegom wyłącznie na koncertach; musi, bo Anthimos nie jest w stanie się rozdwoić. Tutaj zresztą ujawnia się inny aspekt prawdy, co do którego także, przynajmniej na pierwszy rzut oka, liczba występujących muzyków może mylić: znalazło się na scenie miejsce dla dwu klawiszowców, dwu perkusistów, gitarzysty i basisty.
Lewą stroną, otoczony pierścieniem klawiatur, rządził Skrzek. Prawą władał Anthimos z bardziej różnorodnymi przyborami: stały wokół niego, jeśli nie liczyć zawieszonej na ramieniu gitary, laptop, syntezator i mały zestaw perkusyjny. Z tyłu, na środku, tkwiły oczywiście pełnowymiarowe bębny Głyka, a za nimi – on sam. Skrzek, tradycyjnie, sięgał niekiedy po bas, choć rzadziej, niż można by się spodziewać; słowem: mimo trzech tylko artystów instrumentarium było bogate.
I tu paradoks: kunszt grupy najdonośniej dawał o sobie znać, skoro ta wybierała skromne brzmienie, ograniczone do klawiszów i perkusji. Przez pierwszą część wieczoru, gdy prezentowano materiał z nowej płyty – a prezentowano go obficie – Anthimos siedział przeważnie właśnie przy syntezatorze; być może nawet w ciągu całego koncertu częściej grał na tym instrumencie niż Skrzek na gitarze basowej. Później, tuż przed bisami, muzycy SBB oddali pole Głykowi, który popisał się kilkuminutowym solem – po chwili to samo uczynił Lakis, wreszcie jęli bębnić równocześnie, każdy przy swoim zestawie, nie zawsze unisono, a Skrzek dołączył do nich na klawiszach. W tych momentach, na początku i na końcu występu, działo się zarazem dość dużo, by wykluczyć monotonię, i dość mało, by można było – mimo scenicznych warunków – uchwycić pojedyncze dźwięki.
W tzw. międzyczasie, ku zadowoleniu zgromadzonych, rozległy się między innymi najbardziej uznane utwory zespołu – „Odlot” oraz „Memento z banalnym tryptykiem”. Głyk, grający silnie i oszczędnie, nie miał z nimi kłopotów; zresztą z SBB współpracował już dawniej, co poświadcza płyta „Live in Spodek 2006”. Żonglujący instrumentami Anthimos to słabszy od niego perkusista, przeto okoliczność, że bębnił jako ten drugi, zazwyczaj skupiając się na znakomicie wyczuwanej gitarze, była korzystna tyleż dla Greka, co dla widzów. W dobrym humorze pozostawał Skrzek: bawił się dźwiękiem, w tym również własnym głosem, żartował z publicznością na swój specyficzny, trochę nonszalancki sposób, który wszak nie stanowi sedna koncertów, a poza wszystkim – śpiewał z mocą, jakiej nabrał dopiero, by tak rzec, w sile wieku.
Minęły ponad dwie godziny. Zakończone bluesem, rozpoczęte żywym jazz-rockiem, wypełnione, bywało, przestrzenną progresją, flirtem z folkiem („Pieśń stojącego w bramie”), ale i ostrzejszymi tonami, gdy perkusji towarzyszył szum gitarowego sprzężenia. Tymczasem kondycja, jaką można – z niejakim zaskoczeniem – podziwiać w tym roku u SBB, domaga się zapisu na krążku. Przecież ani nie trwała, ani nie będzie trwać zawsze, o czym Ślązacy z całą pewnością wiedzą najlepiej. I czego wyrzucać im nie wolno – ot, tak to już jest.
(zdjęcie: Łukasz Orłowski; więcej: tutaj)