Ta sama sala i ten sam zespół (z jedną zmianą w składzie; basistę Barry’ego Sparksa zastąpił Rob De Luca) co półtora roku temu. Co za tym idzie, (jak się ostatecznie okazało) ten sam świetny show.
Występ w edynburskim Picturehous’ie był drugim występem trasy promującej nowe wydawnictwo zespołu „Seven Deadly”, które szczerze powiedziawszy nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Na szczęście lwią część repertutaru wypełniły żelazny zestaw najlepszych utworów sprzed kilku dekad, które przyjęte zostały ze zdecydowanie największym entuzjazmem.
Jak na klasyków ciężkiego brzmienia przystało koncertowa setlista oparta była na bardziej motorycznej części twórczości zespołu. Było głośno, z konkretnym tupnięciem i rewelacyjnym wykonaniem. Niestey najmniej ciekawie wypadały nowsze kompozycje („Wonderland”, „Venus”, „Hell Rider”), które – co tu dużo ukrywać – wypadały dość blado na tle hitów z lat 70-tych. Nie te pomysły, nie ta melodyka i nie tak zapadające w pamięć muzyczne motywy. Jedynymi wyjątkami były chwytliwy „Fight Night” otwierający ostatnią płytę ze świetnym riffem i fajną linią melodyczną oraz „Saving Me” z ciekawą akustyczną, lekko southern-rockową wstawką na początku utworu.
Jednak wymiatacze pokroju „Let It Roll”, „Only You Can Rock Me” czy „Too Hot To Handle” stanowiły o sile koncertu. Nieśmiertelne kompozycje odegrane z pasją i niezłym kopem. Moim faworytem był jednak nieco delikatniejszy „I’m A Loser” z płyty „No Heavy Petting”. Ten ciekawie roziwijający się utwór z nieśmiertlenym refrenem wypadł wczoraj na scenie równie rewelacyjnie jak 36 lat temu na płycie studyjnej.
Co ciekawe kilka utworów zabrzmiało inaczej tak więc chwała muzykom, że nie zawsze starają się trzymać sztywnych ram kompozycyjnych swoich kawałków; „Rock Bottom” był tradycyjnie niemiłosiernie rozciągnięty poprzez wydłużony gitarowy popis Vinnie’go Moore’a, a – brzmiący chyba najlepiej z całego koncertowego zestawu – „Lights Out” został ‘okraszony’ kilkoma zaskakującymi i ciekawymi zmianami tempa gdzieś pośrodku (w tym jeden z nich ocierał się niemal o ...reggae).
Jednym słowem koncert był świetny nawet pomimo faktu nienajlepszej dyspozycji głosowej Phila Mogga, dla którego - z racji podeszłego wieku - wyciąganie wysokich końcówek stawnowiło nie lada wysiłek. Niemniej pozostał on tym samym showmanem i to wraz ze świetną dyspozycją pozostałych muzyków tuszowało wszelkie niedostatki.
Setlista: Let It Roll; Fight Night; Wonderland; I’m A Loser; Hell Driver; Venus; Only You Can Rock Me; Love To Love; Saving Me; Too Hot To Handle; Lights Out; Rock Bottom; Doctor Doctor
Bis: Shoot Shoot