Nie inaczej było i tym razem. Artysta przybył do Polski na trzy koncerty, ostatni z nich dając w, idealnie nadającej się do obcowania z jego muzyką, znakomitej akustycznie, łódzkiej Wytwórni. Di Meola promował tym występem swój ubiegłoroczny, album Pursuit Of Radical Rhapsody (ten zdecydowanie dominował w, mieszczącym się w foyer, sklepiku, obok dostępnego w sprzedaży, tylko podczas trasy, DVD Live In Poland). Nie dziwić powinno zatem, że kompozycje z niego zdominowały koncert. Podczas rozpoczętego z dwudziestominutowym poślizgiem występu, pojawiły się zatem między innymi Mawazine, pięknie zadedykowane Michelangelo's 7th Child, Brave New World czy Full Frontal Contrapuntal. Szkoda tylko, że prezentując wyjątki z niego, nie pokusił się o beatlesowskie Strawberry Fields.
Tym razem artysta przybył do nas ze specjalnym projektem akustycznym i na scenie towarzyszyło mu tylko trzech muzyków: naprawdę znakomity, będący tego wieczoru „drugim po Bogu”, akordeonista Fausto Beccalossi, gitarzysta Kevin Seddiki (akompaniujący wszakże mistrzowi także na instrumentach perkusyjnych) i perkusista Peter Kaszas (marudząc trochę, dodam, iż ci dwaj ostatni, pokoleniowo młodsi, jednak bardzo już zacni instrumentaliści… odstawali nieco od „starszych kolegów” swoim luzackim strojem, bardziej odpowiednim na próbę, niż do tego kameralnego i subtelnego muzycznego wieczoru). Oczywiście nie dlatego wyraźnie widać było, który z artystów na scenie rozdaje karty. Di Meola zachwycał swoją gitarową ekwilibrystyką idealnie łącząc jazz z klimatami latynoskimi, flamenco, sambą… Delikatne, nastrojowe światła skupione na muzykach oraz wyświetlany w centrum sceny plakat trasy, nie pozwalały na odciągnięcie uwagi od kunsztownie i z ogromnym pietyzmem serwowanej muzyki.
Mimo lekkiego przeziębienia, które miało dopaść mistrza podczas trasy, i o którym to poinformował organizator przed koncertem, Di Meola tryskał dobrym samopoczuciem. Już na samym początku, tuż przed pierwszym Misterio, pokiwał głową i uśmiechnął się ciepło do wszystkich fotoreporterów (w tym do niżej podpisanego), gdy podczas idealnej ciszy słychać było tylko ich „pstryknięcia” - czym wywołał sympatyczny szmer na sali. A wzywał jeszcze na scenę dźwiękowca, wprawiając zebranych w małą konsternację, no i pięknie i... chyba szczerze dziękował na koniec wszystkim przybyłym, podkreślając ich wielkość…
Zresztą, czyż mogło być inaczej? Wszak na bis zaserwował piękne klasyki: Fugatę i Mediterranean Sundance. Ten ostatni wywołał prawdziwą ścianę braw na samym początku. Pożegnanie schodzących ze sceny muzyków musiało odbyć się na stojąco. Uroczy wieczór…