Publiczność ostatecznie weszła (co wcale nie było takie oczywiste, w tłumie można było wszak zasłyszeć plotki nawet o… odwołaniu koncertu!) i chyba z ulgą przyjęła informację o tym, iż nie dojdzie do występu suportu – formacji Periphery. I chyba dobrze. W ten sposób koncert gwiazdy wieczoru, rozpoczął się niemalże punktualnie, kilka minut po 21.
Od dziesięciu lat jestem stałym bywalcem podczas polskich koncertów Dream Theater i przyznam otwarcie, że już chyba nie ma sensu bawić się w, tak lubiane przez fanów, rankingi pod nazwą: „który występ był lepszy?”. Parę miesięcy temu zachwycałem się ich naprawdę znakomitym katowickim koncertem…, a teraz? Teraz też nie było źle. Bo inaczej być nie mogło. Dream Theater to profesjonalnie skonstruowana koncertowa maszyna, która po prostu nie daje ciała.
Tym razem artyści promowali swój ostatni krążek A Dramatic Turn Of Events (w lipcu, w Katowicach byli jeszcze przed jego wydaniem) i dlatego kompozycje z tego albumu – w liczbie sześciu - zdominowały setlistę. Artyści pominęli z niego tylko Lost Not Forgotten, This Is The Life i Far From Heaven, zatem miłośnicy ostatniego dzieła studyjnego formacji mogli czuć się usatysfakcjonowani. Tym bardziej, że zestaw uzupełniły ponownie numery z bogatej dyskografii Drimów, jak najstarszy tego wieczoru A Fortune In Lies z debiutu, zagrany tradycyjnie na bis Pull Me Under z Images And Words, czy 6.00 z kultowego Awake. A były jeszcze wyjątki z Metropolis Pt. 2: Scenes From A Memory, Six Degrees Of Inner Turbulence i Octavarium. Fajnym urozmaiceniem był akustyczny set, zaprezentowany w środku koncertu, na który złożyły się The Silent Man i Beneath The Surface odegrane przez siedzących na środku sceny, Petrucciego (z gitarą akustyczną), LaBriego oraz towarzyszącego im z boku na klawiszach Rudessa. Najpiękniej z całego tego zestawu wypadł mój faworyt – zagrany jako finał podstawowego gigu - Breaking All Illusions, z krystalicznie odegranym przez Petrucciego solo. A skoro przy solowych popisach jesteśmy – nowy nabytek zespołu, Mike Mangini, miał oczywiście swoje pięć minut, w którym po raz kolejny udowodnił, że dywagacje w temacie „Portnoy – Mangini” są już najzwyczajniej nudne i zbyteczne.
Intrygowała scenografia. Do dobrych świateł zdążyliśmy się już na ich koncertach przyzwyczaić. Tym razem jednak za plecami muzyków uwagę przykuwały trzy ekrany, zrobione w formie kostek, na których przez cały występ wyświetlano zgrabne animacje oraz prezentowano sceniczne poczynania muzyków. Nagłośnienie doskwierało nieco na początku, jednak po akustycznym secie było już naprawdę dobrze. Podobnie jak z frekwencją.
Fajny byłby to wieczór, gdyby nie ten nieszczęsny początek. Cóż, pozostaje polopirynka, zestaw witamin, gorąca herbata i… nadzieja, że grypsko nie wpakuje nas do łóżka. No ale nawet wtedy, możemy sobie odpalić muzę nowojorczyków…
Dla archiwistów setlista: Dream Is Collapsing (Hans Zimmer song) / Bridges in the Sky / 6:00 / Build Me Up, Break Me Down / Surrounded / The Root of All Evil / Drum Solo / Outcry / The Silent Man / Beneath the Surface / On the Backs of Angels / War Inside My Head / The Test that Stumped Them All / The Spirit Carries On / Breaking All Illusions / Pull Me Under