Grudzień, Łódź i Wytwórnia to już stałe punkty koncertowego kalendarza Comy. Tak jest od lat i jakoś za bardzo ów schematyzm nikogo nie nudzi. Dawno pod Wytwórnią nie widziałem tak przeładowanego parkingu a i w samym klubie było tłoczno, jak nigdy. Widać, że magia Czerwonego – niezwykle koncertowego – albumu oraz coraz mocniej (także promocyjnie) idącego do przodu zespołu zrobiły swoje.
Muzycy odwzajemnili się licznie zebranym totalnie profesjonalnym spektaklem, zaplanowanym w każdym szczególe. Malkontent pogrymasiłby w tym miejscu, że dziś w koncertach Comy nie ma już tego ziarna bezczelnej, balansującej na granicy dobrego smaku, spontaniczności i prowokacji a sam Rogucki jest jakby mniej wylewny w swoich dosadnych komentarzach (w niedzielę praktycznie ograniczał się do podziękowań dla entuzjastycznie reagujących zebranych). I może coś w tym jest; z drugiej jednak strony widz otrzymuje wysokiej klasy przekaz, rewelacyjnie nagłośniony, ubrany do tego w ciekawą choreografię i takowe światła. A że muzyka grupy broniłaby się i bez tego, odbiorca nie ma prawa narzekać…
Łodzianie podzielili swój niedzielny koncert na dwie części. W pierwszej zaprezentowali w całości i w krążkowej kolejności Czerwony album (jedynym wyjątkiem było 0Rh+, które w formie wydłużonego koncertowego intro pojawiło się jako pierwsze). Wszyscy na czarno i w stosownym makijażu znanym z fotograficznej sesji promującej album, przykuwali uwagę. Podobnie jak ubrana w czerwień i otulona takimi światłami scena. Kapitalnie przyjęta została Deszczowa piosenka, w której to Rogucki wymachiwał… flagą Łodzi. Jeszcze bardziej zaskoczył, gdy po odegraniu całego albumu zapowiedział występ niejakiego Kinga z Częstochowy. A ten zagospodarował kwadrans prezentując trzy absolutne hity akompaniując sobie na klawiszach. Pojawił się przebój Toto Cotugno, L'italiano, Mój jest ten kawałek podłogi, formacji Mr.Zoob oraz totalny discopolowy killer – Seksualna, niebezpieczna. Trzeba przyznać, że ta swoista „prowokacja” ze strony zespołu, badająca poziom tolerancji fanów Comy na muzyczną inność, zgrabnie się udała. Większość z nich przyjęła ten, potrzebny muzykom na pozbycie się makijażu, fragment spektaklu ze sporym rozbawieniem. Nie zmienia to postaci rzeczy, że już po koncercie, w sieci, można było wysłuchać żenujących komentarzy – posiłkując się fragmentem jednego z tekstów Roguckiego – „sfrustrowanych miernot”.
Po Kingu muzycy wyszli na scenę raz jeszcze, a wokalista zapowiedział wyjątkowo długie bisy, na które złożyły się najważniejsze numery Comy, poczynając od Trujących roślin, poprzez 08 Wojna, System, Pierwsze wyjście z mroku, Transfuzję, Tonację, Świętą, Skaczemy, Spadam, a na 100 tysiącach kończąc (tu zresztą muzycy odeszli od przygotowanej setlisty, serwując ten kawałek na wyraźne życzenie zebranych, zamiast zapisanego wcześniej Listopada).
Występ Comy poprzedziła młoda formacja Clock Machine, na której to set delikatnie się spóźniłem. Nie szkodzi. Fragment ich koncertu przekonał mnie, że panowie mają w sobie sporo rockowego luzu i bezczelności, aby w przyszłości coś zawojować. Ich energetyczny rock, mający gdzieś swoje korzenie w amerykańskim, chwilami bluesrockowym, a momentami „papryczkowym” graniu, przypadł do gustu zebranym.