W zeszły piątek legenda łódzkiej sceny rockowej – Coma – zawitała do częstochowskiego Klubu Zero, by promować swój najnowszy, niezatytułowany czerwony album. W mieszczącym się w budynku Teatru S przy ulicy Kościuszki 1 klubie byłem po raz pierwszy i nie wiem czy nie ostatni. Chociaż trudno mi zarzekać się mając za sobą znacznie gorsze wspomnienia z krakowskiej Rotundy (tegoroczny występ Riverside w przyp. red.). Nazwę obiektu dobrano adekwatnie do ograniczonej widoczności scenicznej aktywności zapraszanych tam artystów. Niski strop i niska scena uniemożliwiały mi – mimo całkiem wysokiego wzrostu – dostrzeżenie czegoś więcej niż śpiewającej głowy Roguckiego z make-upem z okładki lansowanej płyty. W przypadku wyciągniętych w górę w entuzjastycznym geście rąk publiczności nie było mowy o jakimkolwiek śledzeniu technicznych umiejętności muzyków Comy. Na krótkometrażowe filmy wyświetlane w zamkniętym w ramie obrazu ekranie wiszącym z prawej strony sceny zwróciłem uwagę dopiero później. Co najmniej jak podczas seansu spirytystycznego należało skupić się wyłącznie na duchowym aspekcie sztuki, a fizyczny kontakt wzrokowy z twórcami tejże pozostawić oczom wyobraźni.
Duszno. Trudno będzie usnąć. I rzeczywiście Rogucki i spółka wychodząc z mroku kulis niedługo po dwudziestej nie pozwolili nikomu zmrużyć powiek przez najbliższe dwie godziny. Skoncentrowali całą uwagę mas na sobie pozwalając na chwilę zapomnieć o panującej w środku duchocie i ciasnocie oraz klaustrofobicznych myślach, jakie ugrzęzły przynajmniej w mojej głowie na widok wypełnionego po brzegi klubu. Filary podtrzymujące strop pociły się obficie podobnie jak miłośnicy twórców czerwonego albumu, którego utwory złożyły się na pierwszy set. I nawet najlepszy klimatyzator w postaci „Deszczowej piosenki” z ostatniej płyty Łodzian nie był w stanie odwrócić procesu konwekcji, jaki rozpoczął się wraz z pierwszymi dźwiękami piosenki „0Rh+”. Rozpaczliwe Rany, ratuj! z „Rudego” dolało tylko oliwy do ognia, od którego szczęśliwie płonęli wszyscy „łatwopalni” entuzjaści ostrych dźwięków Comy. Po wyśmienitej pierwszej części koncertu muzycy zrobili kwadrans przerwy, podczas której przygrywał raczej – mówiąc oględnie – w mało poważny sposób ich support. W drugiej jego odsłonie usłyszeliśmy za to spore fragmenty trzech wcześniejszych płyt – Pierwszego wyjścia z mroku, Zaprzepaszczonych sił wielkiej armii świętych kroków i Hipertrofii – czyli transfuzja niezależnego czadu i wliczony w nią lot bez tchu zakończony rozmierzwionym włosem i zawilgoconą odzieżą.
Dzięki perfekcyjnej interpretacji własnych kompozycji na żywo, nieco szorstkiemu obyciu scenicznemu Roguca, które jak zwykle pasowało do chropawej liryki Comy, a także doskonałemu paradoksalnie wobec wszystkich niedoskonałości klubu nagłośnieniu, występ łódzkich „awanturników” udał się. Mimo tylu niedostatków, braku wentylacji (ściany ociekające wilgocią jak w kultowym serialu Triera piwnice szpitala „Królestwo”), klaustrofobicznej ciasnoty i ogólnej niewygody oraz nieprzystosowania samego Klubu Zero na przyjęcie gwiazd formatu Comy to właśnie dobra akustyka (podziękowania w tym miejscu dla firmy ART-TECH) uratowała dobre imię Teatru S i głowę Roguca, za którą ludzie w zależności od dnia zakupu biletów płacili po 40 złotych i więcej. Ile zatem trzeba dać by móc zobaczyć całą resztę nie stojąc w pierwszym rzędzie?