Na powoli zbierających się widzów czekały tylko trzy ustawione krzesła, które wypełniły bardzo niewielką część sceny Sali Kongresowej i wydawały się przy tym zupełnie nie pasować do tej tak wielkiej sali. Zaczęło się bardzo punktualnie, najwyżej kilka minut po 20. Gordon wyszedł wraz ze swoimi polskimi muzykami – Markiem Podkową (saksofon) oraz Markiem Kuraszem (gitara elektryczna). Haskell zawsze pasował mi bardziej do klimatu małych, nastrojowych barów, a nie do marmurów Kongresowej. Kiedy zobaczyłem na scenie trio i usłyszałem pierwsze dźwięki, zrozumiałem, że za sprawą artysty to miejsce przeistoczy się właśnie w taki kameralny klubik. Przynajmniej klimatem.
Nie udało mi się zapamiętać ani zdobyć setlisty, ale doskonale kojarzę wiele utworów. Nie zabrakło zatem ani ostatniego albumu „One Day Soon” ani starszych, zapomnianych przez wielu kompozycji. Z albumu „Harry’s Bar” mogliśmy usłyszeć aż 5 kawałków, w tym All In the Scheme of Things, A Little Help From You i legendarne już How Wonderful You Are, które bez wątpienia jest powodem dzisiejszej popularności Haskella. Ja się jednak najbardziej cieszyłem z All the Time In the World, gdyż jest to od dawna taki mój osobisty faworyt:) Bardzo dobrze wypadł też pierwszy cover wieczoru – Nature Boy. Nieoczekiwanie najbardziej porywającym momentem było chyba zagrane na bis Ain’t No Sunshine Where She’s Gone. Kompozycja, zdawać by się mogło, że przewałkowana do znudzenia przez pół świata, a jednak trio Gordona doskonale wpasowało ją pod swój styl i sprawiło, że tego wieczoru błyszczała jak nowonarodzona.
Przez cały występ polska część tria siedziała i nie wyróżniała się niczym, aż do momentu kiedy muzycy mogli popisać się swoim kunsztem. Solówki saksofonu brzmiały naprawdę fantastycznie, a druga gitara nadawała utworom wyrazu w wielu miejscach. Natomiast Haskell śmiał się, niebywale wylewnie tupał do rytmu i wydawał się wlewać całą swoją duszę w każdy dźwięk. Między utworami pozwalał sobie na mnóstwo żartów, drwiny z systemu finansowego, czy odpowiadanie na zaczepki od strony publiczności. Bardzo zabawne były też jego zapowiedzi, które nieraz miały wyraźnie na celu zbałamucić i zdziwić publiczność.
Zdarzyło się kilka razy któremuś z gitarzystów nie docisnąć gdzieś struny, raz chyba muzycy na momencik się rozjechali (ale szybko odnaleźli). Jednak nie przeszkadzało mi to zupełnie. Dawało to tylko jeszcze większe poczucie swobody i luzu, który napędzał i dodawał wyjątkowości temu kameralnemu występowi. Przez cały czas (ok. 100 minut) siedziałem rozradowany, delektując się ciepłymi dźwiękami, głosem, humorem i radością Gordona Haskella.
Fantastyczny wieczór!
Podziękowania dla Impresarte, Łukasza Modrzejewskiego, Jowity, Natalii i Oli.