W luźnej i krótkiej rozmowie, parę chwil przed występem, gitarzysta Tides From Nebula, Adam Waleszyński, zażartował, że mam trochę pecha do ich koncertów, ponieważ gdy tylko na nich się pojawiam, frekwencja zazwyczaj nie zachwyca. W istocie, tłumów w niedzielny wieczór nie można było dostrzec, gdy tymczasem wrocławski koncert formacji, który odbył się dzień wcześniej, został wyprzedany na długo przed wydarzeniem. Nie szkodzi. Po raz kolejny bowiem mogłem mieć muzyków i ich dźwięki niemalże tylko dla siebie. Podobne wrażenia miało zresztą pewnie tych kilkadziesiąt osób, towarzyszących mi pod sceną podczas występu warszawiaków.
No właśnie, czy występu? Ilekroć ich widzę, mam wrażenie obcowania ze – wiem że brzmi to aż nadto banalnie – swoistym scenicznym misterium. Misterium, w którym wszystko podporządkowane jest muzyce i… tylko muzyce. Szaleńczy, niekontrolowany „taniec” muzyków z instrumentami, nieliczne słowa i gesty, opary koncertowego dymu, przebijanego przez podkreślające atmosferę światła, zmierzały tego wieczoru do jednego celu. Zatracenia się w muzyce i pochłaniania jej całym sobą. Rzadko mi się zdarza odpływać podczas koncertów i zostawiać gdzieś daleko za sobą całą tę szarą, codzienną rzeczywistość. Ich koncerty potrafią złamać tę moją osobistą regułę? Ale czy tylko moją? Wielu z obecnych poddawało się temu niezwykłemu transowi kreowanemu ze sceny.
Bo ich pięknej, ilustracyjnej, chwilami wzruszającej, innym razem porywającej, muzyce trudno się oprzeć. Tym bardziej, że artyści dobrali materiał niezwykle trafnie, zgrabnie mieszając kompozycje z debiutanckiej Aury i promowanego na tym tournee Earthshine. Z tego pierwszego wybrzmiały choćby, jak zawsze magiczne i dostojne, Tragedy Of Joseph Merrick i Purr, był też nieco lżejszy z początku i miażdżący w drugiej części It Takes More Than One Kind Of Telescope To See The Light. Tymczasem z Earthshine fajnie wypadły These Days, Glory Days oraz moje ukochane Caravans i The Fall Of Leviathan. Co ciekawe, materiał z tak dwóch różnych jednak albumów, zabrzmiał niesamowicie spójnie, prezentując kapelę raczej z nieco mocniejszej strony. Przyjemnemu odsłuchowi tego ponadgodzinnego koncertu sprzyjało bardzo solidne nagłośnienie, co dla takiej, niekiedy dosyć gęstej strukturalnie muzyki, nie jest bez znaczenia.
Tuż przed gwiazdą wieczoru pojawiła się, również warszawska, formacja NAO prezentując zebranym dźwięki ze swojego tegorocznego debiutu, Deprywacja sensoryczna. Ich postrockowe, bardzo przestrzenne granie z pewnością mogło przypaść do gustu zebranym, tym bardziej że uzupełnione było intrygującym żeńskim wokalem Edyty Glińskiej. Niezbyt liczna publiczność pozwoliła jej w pewnym momencie na zejście ze sceny i zaśpiewanie dla grającego na niej zespołu z… pozycji słuchacza (patrz jedno ze zdjęć). Kompletną innością – chyba raczej nietrafioną – była rozpoczynająca wieczór grupa Rape Of Mind operująca w grindowych klimatach.