ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
- 01.03 - Warszawa
- 02.03 - Kraków
- 03.03 - Wrocław
 

koncerty

18.07.2011

Wrockfest 2011

Wrockfest 2011 W tym roku rozrzut stylistyczny festiwalu był bardzo duży, nie znam zbyt wielu osób, u których wszyscy wykonawcy zmieściliby się na jednej półce.

Boban i Marco Markovic  Orchestra

 Organizatorom Wrockfestu zależało na mocnym rozpoczęciu festiwalu – no to przyłożyli trąbami. Boban i Marco Marcovic Orchestra jakby wybrali się pod Jerycho to Jerycho miałoby przekichane. Na szczęście przyjechali do Wrocławia, do klubu Eter, a tam solidny beton zbrojony. Żelbet wytrzymał, ale gdyby koncert potrwał dłużej to kto wie. Zorganizowanie tego koncertu w klubie, a nie w sali z krzesełkami było wyjątkowo trafnym pomysłem – Boban i jego zespół to takie pozytywne muzyczne ADHD i w klubie publiczność miała przestrzeń żeby się z tym żywiołem zmierzyć. Praktycznie każdy kto był na nogach walczył z rytmem i tłustym blaszanym beatem (kolejny plus dla żelbetu).

 Charyzmą sceniczną i energią Boban i jego syn są wyjątkowo zbliżeni do braci Blues, a to dla mnie wzorzec w tej kategorii. Zagrali równo, od początku do końca, głównie materiał z ostatnich płyt, ale także żelazne punkty z historii zespołu takie jak Gas Gas Gas, Mescina czy Kalasnijkov. Z coverów  przytrafiło im się I feel Good Jamesa Browna. Grali, śpiewali – mi było najlepiej jak się popisywali, co można zagrać na trąbce, czy też innych instrumentach dętych blaszanych. Wtedy słychać dużo więcej niż Bałkany i okolice.

 Takie zespoły jak Boban i Marco, balansują na niebezpiecznej granicy pomiędzy muzyką ludową, etniczną, a pożegnaniem z Palomą – na tym koncercie byli przyjemnie daleko od tej granicy.

 

My name is Bob!

 Drugi dzień święta wyśpiewał nam Bobby McFerrin – mistrz i klasa i w ogóle – bez napinania, bez wymuszania, bez elektroniki zahipnotyzował nabitą po brzegi halę Orbita. I bardzo dobrze się przy tym bawił, podobnie jak publiczność i to niemalże przez 2 godziny. Zaczął sam, ale bardzo szybko włączył moduł mniej lub bardziej zaawansowanej interakcji – publiczność powtarzała frazy, nuciła podkłady dla improwizacji, była żywym instrumentem na którym Bobby grał skacząc po scenie po wirtualnych klawiszach, a także była odpowiedzialna za melodię (jak w Bolerze Ravel'a). Artysta trzy razy zapraszał na scenę gości z widowni – najpierw zaprosił tych którzy lubią tańczyć, potem tych którzy wolą śpiewać w duetach, a na koniec tych którzy preferują śpiewanie chóralne.

 Rozrzut repertuarowy był charakterystyczny dla McFerrina – improwizacje na temat improwizacji, dźwięki etniczne, muzyka klasyczna (Bolero, Lot Trzmiela), religijna (Ave Maria – publiczność mnie zmiotła, jakby przez pół roku się do tego przygotowywali) po klasyki takie jak Sweet Home Chicago, Wana Hold Your Hand czy Blackbird. Niby jeden McFerrin i jeden mikrofon, a tyle się działo, że nie wiedziałem kiedy koncert się skończył.

 Dawno nie byłem na koncercie na którym było tyle pozytywnych dźwięków i emocji. Gdyby ktoś zbudował muzyczny odpowiednik Centrum Nauki Kopernik, to Bobby McFerrin (ewentualnie jego interaktywny avatar) byłby bardzo mocnym punktem programu.

 

 

Ayo i Dagadana

 Dzień trzeci Wrockfestu na którym po raz pierwszy zostałem zaskoczony – zaskoczyła mnie Dagadana i to wyjątkowo pozytywnie. Pierwszą płytę przegapiłem (druga będzie jesienią) tyle co mi się kawałek lub dwa o uszy obiły, a to naprawdę zacna muzyka, świetnie zagrana i zaśpiewana. Niby dwie dziewczyny z klawiszami i jakimiś przeszkadzajkami analogowymi i elektronicznymi, do tego jeden Pospieszalski na kontrabasie, a tak grali, że niczego mi brakowało, wręcz żałowałem, że grali jako support i że tak szybko się skończyło. W dźwiękach słychać i granie klubowe, i etno, i jazz i dużo więcej i w ogóle – fajnie, z polotem, bez kompleksów.

 Kompleksy możemy mieć jako naród, który wprowadził sobie przepis o 30% polskiej muzyki w polskim radiu – o słuszności nie będę dyskutował, ale to że w ramach 30% odgrzebujemy perfekty, maryle rodowicz czy inne lady panki, a nie sięgamy po świeższe wydawnictwa to już lipa.

 Przy drugim koncercie zaskoczeń nie było – Ayo w naszej szerokości geograficznej ma status gwiazdy, a gwiazdom nie wypada schodzić poniżej pewnego poziomu – poziom dostaliśmy bardzo uczciwy. Muzyka Ayo to raczej muzyka popularna, ale z tej ciekawszej dzielnicy – dużo dobrego soulu, trochę rockowego grania, a także folkowe i liryczne klimaty wszystko to spięte rytmami z Afryki, gdzie Ayo ma swoje korzenie. Sama artystka określiła swoją muzykę jako soulfull oraz cool (w przeciwieństwie do pogody która była cold). I tak jak na płytach było na koncercie - było trochę spokojnych piosenek granych przez Ayo solo, było trochę żywszych soulowych i rockowych – po pewnym czasie niewiele osób korzystało z miejsc siedzących, jakże utrudniających wykonywanie rozmaitych ruchów bujająco-skaczących. 

 Jak na koncert raczej mainstreemowy zaskakujące było ile swobody Ayo zostawiła zespołowi – nie spodziewałem się solówek na basie czy perkusji (dłuższych niż dwa takty przy przedstawianiu zespołu), a tutaj niespodzianka, szczególnie miła, bo panowie mają naprawdę duże możliwości. Jedynym niedosytem było dla mnie puste miejsce przy klawiszach – na albumach Gravity at Last i Live at Olimpia robią bardzo dużo dobrego i tego dobrego trochę zabrakło.

 Materiał na koncercie zawierał utwory ze wszystkich płyt Ayo z lekką przewagą ostatniej, wydanej w tym roku Billie-Eve (It's to Late, I can't, Real Love i I Want You). Ze swoich większy przebojów zagrała Help is Coming, Slow Slow czy Love and Hate – w ramach bisów Down on My Knees. Jak dla mnie wadą formuły festiwalowej to krótki czas trwania koncertów i w tym przypadku pozostał niedosyt – na szczęście Ayo jest raczej na początku kariery i mam nadzieję, że jeszcze nie raz zagra we Wrocławiu.

 Sobotni koncert dowiódł, że otwarte (a przynajmniej bardziej przejezdne) granice mogą dać dużo ciekawsze i wartościowe zjawiska niż nowi reprezentanci narodu w piłkę nożną.

 

 

Yann Tiresen i Archive

 Ostatni dzień festiwalu w największym stopniu podpadał pod profil artrock.pl.

 Po występie Yanna Tiersena niczego sobie nie obiecywałem, a okazało się, że występ francuskiego muzyka i kompozytora był, moim zdaniem, najlepszym koncertem w ramach całego festiwalu. Grupa która na dzień dobry wyciąga klarnet basowy ma u mnie dużego plusa. Sam skład był bardzo przyjemnie rozbudowany -  6 muzyków, w sumie tylko gitarzysta i perkusista trzymali się przez cały koncert swoich instrumentów, reszta w każdym kawałku sięgała po to, co w danym momencie było bardziej potrzebne. Do tego wszyscy z wyjątkiem perkusisty udzielali się wokalnie, głównie kolektywnie tworząc solidny chórek. W sumie uzyskali wyjątkowo mocne i ciekawe brzmienie, a ściana dźwięku, którą tworzyli była powalająca.

 Przygotowując się do koncertu, spodziewałem się minimalistycznego grania, Yann Tiersen komponuje głównie muzykę do filmów, nawet jego ostania płyta mimo, że nie była pisana na potrzeby filmu momentami snuje się filmowo. Muzyka Tiersena grana na żywo zyskała moc i dynamikę, a to co na albumach czasami się dłuży, tutaj było co najmniej porywające. Zagrali praktycznie całą ostatnią płytę i pojedyncze kawałki z On Tour i Les Retrouvailles. Były momenty kiedy czuć było w powietrzu King Crimson, Radiohead czy wczesnych Pink Floydów – ale to raczej w ramach inspiracji – tego co grali w żaden sposób nie nazwałbym wtórnym.

 Przez cały koncert, godzinę i 20 minut, grali równo, nie było snucia i nudzenia. Yann Tiersen od czasu do czasu popisywał się solowo, a to co zagrał na skrzypcach przed Ashes było naprawdę godne. Dobrze muzyce Tiersena zrobiła otwarta przestrzeń Wyspy Słodowej – zwykle gra w klubach, i z tym samym repertuarem w zamkniętej przestrzeni momentami mogło by być gęsto i duszno, a tu było przyjemnie przestrzennie. Do tej muzyki bardzo pasowały murale prześwitujące przez scenę – jednym słowem było klimatycznie.

 Mimo, że na niedzielnym koncercie frekwencja dopisała, i przestrzeń przed sceną pękała w szwach, to miałem wrażenie, że koncert Yanna Tiersena nie przykuł takiej uwagi publiczności na jaką zasługiwał, a szkoda.

 Ostatnim koncertem festiwalu był występ grupy Archive. Ostatnie zaskoczenie festiwalu – nie przypuszczałem, że zespół ma aż tylu fanów w naszym kraju, i to aż tak oddanych, że powywieszali flagi narodowe z dedykacjami. Wow. Płyty Archive jakoś mnie nie porwały, ale materiał który grają ma nie najgorszy potencjał koncertowy.

 Zaczęli od Controling Crowds z Pollardem Berrierem na wokalu i było dobrze, w następnym kawałku (Pills) pojawiła się Maria Q i było jeszcze lepiej, w trzecim z kolei (Sane) na scenę wyszedł i porapował Rosko John i wszystko grało i huczało. Z nad klawiszy, pieczę nad zespołem pełnili Darius Keeler oraz Danny Griffiths, na gitarze grał Steve Harris, na basie Johnata Noyce i na perkusji Steve "Smiley" Barnard. Do aktualnego kompletu brakowało tylko Dave'a Pen'a nad czym wielu fanów ubolewało. 

 Koncert zaczął się spokojnie, i z utworu na utwór widać było, że zespół się rozkręca – kulminacyjnym punktem, przynajmniej dla mnie, było Lines, a potem to już było coraz... zimniej(?). No, właśnie, być może była to wina pogody, która się skiepściła i popsuła warunki do odbioru muzyki, czy faktycznie zespół zapędził się w rozkręcaniu w kierunku emorewolucji.

Keller i Griffiths grali bardzo klimatycznie, ich granie dało najwięcej dobrego, sekcja grała równo, mucha nie siada, Steve Harris to naprawdę zdolny gitarzysta, i szkoda, że tak mało miał okazji żeby pokazać coś więcej. Problem mam z wokalistami, ze szczególnym wskazaniem na Pollarda - byli wyjątkowo manieryczni, i momentami wyglądało jakby cały ten show robili trochę na siłę.

 Wracając do koncertu – przy System było jeszcze fajnie, jakby koncert skończył się przy Whore (najlepszy utwór z Marią Q. w roli głównej) to byłoby super. Oczywiście fani chcieliby, żeby koncert trwał w nieskończoność, ale obawiam się, że przy Bullets osiągnąłem stan nasycenia, i to co później było odrobinę monotonne. W ramach bisów Pollard solo zaśpiewał Remove, na koniec cały zespół zagrał Pulse i festiwal Wrockfest się zakończył.

 W tym roku rozrzut stylistyczny festiwalu był bardzo duży, nie znam zbyt wielu osób, u których wszyscy wykonawcy zmieściliby się na jednej półce. Ale zaliczyłbym to na plus, ponieważ wspólnym mianownikiem wszystkich koncertów była bardzo dobra muzyka, w doskonałym jak na swoje kategorie wydaniu. Mam nadzieję, że w kolejnych latach będzie co najmniej równie dobrze. Na koniec warto wspomnieć, o niezłej organizacji oraz, co wyjątkowo ważne, dobrym nagłośnieniu na wszystkich koncertach.

 

 

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.