Nie dość, że trzymają się jednym składem tyle lat (jakby nie patrzeć w tym roku mija ich 36!!!), to nie są wcale znudzeni tym co robią. Od lat utrzymują niezwykle wysoki poziom, a fani wciąż tłumnie walą drzwiami i oknami na ich koncerty o czym sam się przekonałem w sobotę wieczorem.
Minęły te czasy kiedy czułem się nieswojo zaniżając średnią wieku uczestników tego czy tamtego koncertu. Zresztą co tu dużo nie mówić; zazwyczaj w takich sytuacjach „podtatusiali” fani najlepiej stają na wysokości zadania. Przykład? Ktoś mądry wpadł na pomysł przekształcenia płyty głównej hali w miejsca siedzące. Pomyślałem sobie: „usiedzieć na koncercie Rush? To chyba niemożliwe...”. Nie myliłem się. Wraz z pierwszymi dźwiękami „The Spirit Of Radio” wszyscy się solidarnie podnieśli i było wiadomo, że do końca koncertu nikt nie usiądzie.
Koncert niemal od każdej strony był rewelacyjny. Zacznę może od muzycznej... Trudno wybrzydzać jeśli idąc na występ kanadyjskiego tria ma się w świadomości, że panowie odegrają w całości swoją kultową płytę „Moving Pictures”. Niemniej momentami w pierwszej części odnosiło się wrażenie, że niektóre utwory nie były najszczęśliwiej dobrane. Dla nie osobiście taki „Presto” nie sprawdza się na scenie zupełnie. Poza tym momentami było najzwyczajniej w świecie za głośno; kilka mocniejszych kawałków niemal pod rząd nie do końca mógł co niektórym przypaść do gustu („Stick It Out”; Working Them Angels”, a zwłaszcza toporny „BU2B”). Oczywiście nie można odmówić niczego perfekcyjnego wykonania scenicznego wspomnianych utworów, jedyne czego się czepiam to brak zachowania odpowiednich proporcji. Zresztą jakby na przekór kończące pierwszą część „Marathon” i „Subdivisions” - z uważanego za najmniej ciekawy okres w historii zespołu – zabrzmiały najlepiej, zacierając lekko zmącone, ale mimo wszystko pozytywne wrażenie pierwszej części koncertu.
W tym momencie nie wiem za bardzo co napisać o drugiej części; że była świetna? Rewelacyjna? Porywająca? Trudno znaleźć inne określenia, jeśli perfekcyjnie odgrywa się w całości perfekcyjną płytę. „Moving Pictures” pomimo lat ani trochę się nie zestarzała. Każdy z poszczególnych utworów brzmiał znakomicie przed 30 laty i brzmiał równie świetnie w sobotę. Przebojowość „Tomka Sawyera”, niesamowity pęd i przysłowiowy pałer „YYZ”, czy rozmach „The Camera Eye” nadal urzekają. Dla mnie mimo wszystko takim cichym faworytem płyty był zamykający „Vital Signs” – zaczynający się nieco sztucznie i metalicznie (zapewne głównie dzięki wykorzystaniu perkusyjnych tykw), ale z każdą minutą nabierającą tempa i dramaturgii.
Wisienką na torcie głównego zestawu były zagrane na koniec dwa pierwsze motywy z suity „2112”, na które publika nie została obojętna udzielając się wokalnie, zwłaszcza w „Uwerturze”. Z drugiej strony ciekaw jestem ilu fanów – słysząc pierwsze dźwięki tego utworu - po cichu liczyło na usłyszeniu tego dzieła w pełnym 20-minutowym wymiarze. Niestety skończyło się tylko na pierwszych dwóch jej częściach i wszyscy obeszliśmy się smakiem. Cóż... nie można mieć wszystkiego....
Bisy? Kolejne dwie bomby. Na pierwszy ogień poszedł (według mnie zawsze znakomicie sprawdzający się na żywo) „La Villa Strangiato”. Sporo muzycznego efekciarstwa na pograniczu prog-rocka i jazz-rocka, pokazującego jakimi niesamowitymi technicznie muzykami są panowie Lee, Lifeson i Peart. „Working Man” jest jednym z utworów o których swego czasu Geddy Lee mówił, że nie należy do jego ulubionych (zresztą jak i cały pierwszy - „zeppelinowy” okres twórczości tria), a jeśli których z nich odgrywają na scenie to robią to tylko dlatego, żeby najzwyczajniej porobić sobie z niego jaja. Tak też było i tym razem. Jesteście w stanie wyobrazić sobie „Working Man” w wersji reggae? Niemożliwe? A jednak.... Dokładnie tak zabrzmiał ten kawałek, dopiero pod koniec przechodząc w hard-rockową jazdę w wydłużoną i nieco rozimprowizowaną solówką Alexa Lifesona.
Nie mógłbym pominąć milczeniem strony wizualnej koncertu. Wyświetlane filmy ilustrujące większość utworów, efekty pirotechniczne, fajne oświetlenie, zwłaszcza z ogromnego mechanizmu przypominającego rozczapierzoną rękę Terminatora zwisającego tuż nad głowami muzyków robiło niesamowite wrażenie. Niezłe efekciarstwo, ale nie przysłaniające strony muzycznej występu. Prześmieszne za to były filmiki wyświetlane przed każdą z dwóch części koncertu jak również tuż po, w których sami muzycy odegrali główne role, ukazując zarówno ich talenty komediowe, jak i to, że panowie potrafią zachować dystans do samych siebie i swojej twórczości. Kilka chwil po tym jak wybrzmiały ostatnie dźwięki „Working Man” na deser wyświetlono kolejną zabawną miniaturę filmową o wielce mówiącym tytułem „Meanwhile...backstage”, w której role zapalonych fanów zespołu, którzy dostali się (jak się później okazało dzięki lewej wejściówce) do garderoby zespołu odegrali znani hollywodzcy aktorzy komediowi Jason Segel („Jak Poznałem Waszą Matkę”) oraz Paul Rudd („Przyjaciele”, „40-letni Prawiczek”). Fajnie, że za Oceanem ich fenomen dotknął swoją magiczną rękę również tzw. „celebrities”.
Setlista:
Część pierwsza: The Spirit of Radio; Time Stand Still; Presto; Stick It Out; Working Them Angels; Leave That Thing Alone; Faithless; BU2B; Freewill; Marathon; Subdivisions.
Część druga: Tom Sawyer; Red Barchetta; YYZ; Limelight; The Camera Eye; Witch Hunt; Vital Signs; Caravan; Rhythm Method (Neil Peart’s Drum Solo); Alex Lifeson’s Acoustic Guitar Solo/Closer To The Heart; 2112 Overture/Temples Of Syrinx; Far Cry.
Bisy: La Villa Strangiato; Working Man